Jak żyć oszczędniej?

Z wiekiem i w miarę testowania różnych proekologicznych rozwiązań przekonałam się (dosłownie i w przenośni: na własnej skórze), że wspaniale zastępują one drogie preparaty.

Przetesowałam to na sobie. Okazało się, że wiele rzeczy można przygotować własnoręcznie… Co (przy odrobinie wprawy) wcale nie jest takie czasochłonne. Jakby się to wydawało. A już na pewno wypada taniej. No i jeszcze dochodzi frajda, czy satysfakcja z ich własnoręcznego wykonania.

Shopping? Coraz częściej wydaje mi się, że to zatruta przyjemność…

Uwieńczona tylko pozornym uczuciem triumfu. Tego triumfalnego powrotu do domu z …. malutkim, no może trochę większym, albo nawet jeszcze większym …drobiazgiem.

Może czujemy wtedy to, co czuł jaskiniowiec taszcząc na plecach upolowanego własnymi rękoma mamuta. Wnosząc go do jaskini. Noszlanckim gestem zdejmując go sobie z pleców. Niedbale kładąc na wspólnym stole.

Kiedy cała jaskiniowa rodzina wstrzymuje oddech w porywie dozgonnnego uwielbienia. A jaskiniowiec dorzuca jakby od niechcenia: Ot upolowałem takie sobie … maleństwo.

I tu kończą się zbieżności…  

Bo z czasem upolowany mamut (mam tu na myśli czasy współczesne), okazuje się kolejną zawalidrogą, zupełnie bezużytecznym i w sumie do niczego nieprzydatnym gratem. Wokół którego jeszcze sporo trzeba się nabiegać przy sprzątaniu. Ale przecież taka okazja już nigdy więcej się nie powtórzy. Jak tu nie kupić?

Choć powiem szczerze, odchodząc od metafory z jaskiniowcem i mamutem: swoje zakupowe zdobycze wolę rozwijać i cieszyć nimi oko w samotności. Jakby podświadomie bojąc się, że ktoś zakłóci mi tę błogą chwilę taką niby niewinną, a jakże destabilizującą uwagą: A po co Ci to?

Ale to było kiedyś…..

Nie uważam się za minimalistkę. Na to jestem zbytnim chomikiem. Nie wyrzucę… Bo przecież jeszcze może się przydać. Ale też nie kupuję, jeżeli tego nie potrzebuję.

Ograniczam się i jest mi z tym dobrze. Bo w miarę upływu lat nabrałam dystansu do spraw materialnych.

A teraz moje hacki, by kupować taniej i bardziej proekologicznie.

Moje hacki:

Zamiast dezodorantów i perfumów – olejek lawendowy.

No dobra, kiedś zapach lawendy był znakiem rozpoznawczym pań wykonujących najstarszy zawód świata. Ale to było kiedyś.

Dziś takich pań nikt z zapachem lawendy już nie kojarzy. Dzisiaj takie panie do wabienia klienta mają technologię: social media, strony internetowe, słowa kluczowe, czy hasztagi. Np czasmi pod takim niewinnym hasztagiem jak foodporn czasami wyskakują tego typu treści….. Tu nawet padł ostatni bastion – Pinterest. Po prostu niektórzy nawet tu pinują na bardzo kosmate tematy…..

A lawenda poszła do lamusa w tym fachu. Dlatego możemy ją spokojnie z tego lamusa wyjąć… Na fali powrotu do natury. Bez kosmatych myśli. Tymbardziej, że olejek lawendowy jest bodajże jedynym olejkiem eterycznym, dla którego stosowania nie ma prawie żadnych przeciwskazań. Mogą stosować go kobiety w ciąży i małe dzieci.

Można skropić nim poduszkę, czy przytulankę pociechy, by spokojniej spała. Można skropić nim obrożę czworonożnej mordeczki. Tzn miałam napisać najrozkoszniejszej mordeczki w całej blogosferze. To w nawiązaniu do kolejnej edycji wyzwania fotograficznego, o której intensywnie myślę.

Bo zapach lawendy skutecznie zniechęca, czy po prostu odstrasza pchły i wszy. Jest taka fajna proekologiczna metoda tępienia wszy u naszych milusińskich przy użyciu olejku lawendowego. Pod nadzorem rodzica.

Kilka kropel olejku lawendowego na włosy i owijamy je szczelnie plastikową folią… Wszy panikują i duszą się pod tym plastikiem. Może i ta metoda zszokuje obrońców praw zwierząt. Ale czy myślicie, że stosowanie przeciwwszowych preparatów chemicznych na włosy jest lepsze? Jeszcze przy okazji nie tylko wszom się oberwie. Ale i człowiek się podtruje.

Ale jeżeli zapach lawendy odstrasza niezbyt sympatycznie i niezbyt sympatycznie drapiące nas paskudztwa typu pchły, czy wszy. Jest jak najbardziej pozytywnie odbierany przez człowieka.

Wybieram olejek lawendowy w zestawieniu z perfumami (dla mnie – to sama chemia), czy antyperspirantami (nie tylko sama chemia, ale jeszcze produkt blokujący najbardziej naturalną funkcję organizmu, jaką jest pocenie się, czyli po prostu DETOKS).

Olejek lawendowy jest tutaj nie tylko bardziej ekonomiczny (bo fiolka takiego olejku starcza na długo), ale i bardziej ekologiczny.

Glinka zielona.

Czy po prostu glinka na wszystko. Jestem bezapelacyjną fanką glinki i stosuję ją właściwie na wszystko.

Na rewolucję żołądkową, czy po prostu zatrucie pokarmowe. Glinka neutralizuje mikroby i wszystko to, co nam szkodzi. No i wyprowadza to z organizmu na zewnątrz.

Na większe czy mniejsze zranienia. Szczególnie takie trudno gojące się i ropiejące. Glinka oczyszcza je i zamyka.

Na niepokorne pryszcze, które wyskakują na samym środku twarzy, czy w najbardziej strategicznym miejscu w najgorzej wybranym (dla nas) momencie…

Kiedy np szykujemy się na romantyczną randkę czy bardzo jakieś bardzo ważne spotkanie, na którym chcemy dobrze wypaść. A powszechnie wiadomo, że pryszcz potrafi zakłócić najbardziej stoicki spokój i podkopać najpracowiciej wypracowaną wiarę w siebie.

Ale na to jest świetna metoda: zamiast korektora – glinka. Przysypujemy niesforny pryszcz sproszkowaną glinką. Ta jednocześnie ddziała jak korektor, bo tuszuje intruza. Ale równolegle totalnie go rozbraja: oczyszcza, wysusza, czyli jednym słowem leczy. Spokojnie możemy pójść na ten wyczekiwany z biciem serca… wieczór we dwoje. A w tzw międzyczasie glinka zrobi swoje i siarczyście przywali pryszczowi po nosie.

Glinka jako kosmetyk do pielęgnacji cery. To jest jej najpopularniejsze (ale ja widzicie nie jedyne) – zastosowanie. Niemniej tak: można zrobić sobie maseczki z glinki.

Ponieważ sama mam bardzo wrażliwą, suchą cerę ze skłonnością do przekrwień (z przebytym i zagojonym trądzikiem różowatym). Glinka zielona nie nadaje się do mojej cery. Stosuję tu delikatniejszą glinkę białą.

Ale za to na włosach szaleję z glinką zieloną.

Glinka zielona do pielęgnacji włosów.

Glinka jako zamiennik lakieru do włosów, czy szamponu nadającego włosom większą puszystość.

Po pierwsze znowu (podobnie jak w sytuacji z niesfornym pryszczem), glinka świetnie sprawdza się w sytuacjach nazwijmy to: awaryjnych. Muszę nagle gdzieś wyjść i już nie mam czasu umyć głowy. Przy tym nie chcę nikogo straszyć, czy odpychać nieco przytłuszczoną fryzurą. Tylko bosko wyglądać, niczym nimfa z rozwianym włosem. A jeżeli nie bosko, bo daleko mi do uznanych piękności, to przynajmniej przyzwoicie. Zamiast świecić oczami za przytłuszczone tu i ówdzie włosy.

Wtedy nacieram je niewielką ilością glinki delikatnie zwilżonej wodą. Bo w ten sposób włosy i glinka na włosach schnie ekspresowo. A potem tylko strzepujemy suchy proszek glinki. Który w przeciwnym razie ma tendencję do nadawania włosom lekko zielonkawego ufo-ludkowego zabarwienia.

Glinka działa tu trochę jak szampon na sucho. Absorbuje przetłuszczenia z włosów, a jednocześnie nadaje im puszystość i objętość: tzw VOLUME.

Jeżeli kiedyś, by mieć takie puszyste włosy ładowałam na nie chemię i robiłam sobie trwałą. Kto nie był kiedyś młody i nie robił głupot? Teraz podobny efekt udaje mi się uzyskać nakładając na nie i nie zmywając z nich – taką delikatną maseczkę z glinki zielonej.

A glinka jest tania, ekologiczna i ma ogromne powinowactwo do naszego organizmu. Gdzieś czytałam, że to stare biblijne powiedzenie: Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, właśnie odnosi się, czy mówi o glince.

Zamiast chemicznych środków czystości – stosuję zwykły biały ocet.

UWIELBIAM. Czyszczę nim wszystko, co się da i co trzeba wyczyścić. Ocet wspaniale wygryza tłuszcze, pucuje,  odkaża…. naturalnie bez chemii. Bo ocet jest wynikiem naturalnej fermentacji.

Tu oczywiście niektórym trudność sprawia jego zapach. No dobra, ocet nie pachnie Hawajami, szumem morza, mleczkiem kokosowym…. Tu trzeba wykazać się odrobiną wyobraźni (i to całkiem sporą), by przenieść się przy sprzątaniu w takie egzotyczne klimaty.

Niemniej można próbować ćwiczyć w sobie właśnie tę wyobraźnię… Albo sprzątać z klamerką na nosie. Albo po prostu: raz, dwa, trzy dać octowi szansę. A potem już nawet nie będziecie zwracać uwagi na ten specyficzny zapach.

To kwestia przyzwyczajenia. Albo też kwestia odpowiedniego nastawienia. Mi samej zapach octu nigdy nie przeszkadzał.

Oprócz białego octu, uwielbiam również ocet jabłkowy.

W wodzie z dodatkiem octu jabłkowego przepłukuję warzywa i owoce. Podobno w ten sposób strącamy metale ciężkie, czyli de facto pozbywamy się zawartych w nich / zgromadzonych na ich powierzchni – metali ciężkich.

Wodę z rozpuszczoną w niej łyżeczką octu jabłkowego piję wtedy, kiedy czuję, że przeholowałam i przeładowałam sobie żołądek.

Woda z octem wspaniale stawia na nogi rano. Wypita na czczo oczyszcza i rozbudza organizm.

Woda z octem jabłkowym to był sekret pewnej piękności z dworu Ludwika XIV, której wszystkie damy dworu zazdrościły nienagannej linii. Tymbardziej, że ta opychała się, jak tylko mogła królewskimi pysznościami. A … nie tyła. Taka małpa.

Wcale nie małpa. Tylko wyznawczyni wody z octem jabłkowym.

Tam, gdzie mogę dojść na piechotę, po prostu chodzę na piechotę.

Skłamałabym mówiąc, że wszędzie chodzę na piechotę i oszczędzam w ten sposób na paliwie, czy na bilecie miesięcznym. Bo wszędzie na piechotę dotrzeć się nie da. Do pracy jeżdżę pociągiem. Jednak mam do pokonania ponad 50 km dziennie (w jedną stronę). Ale też mój pracodawca refunduje mi znaczną część biletu miesięcznego. Co chyba we Francji jest akurat normą.

Ale to właśnie w drodze do pracy powstaje (w brudnopisie) większość wpisów, które możecie przeczytać na tym blogu. To tu znajduje mnie wena. To jest czas dla mnie. Tzn zaczynam pisać.. A przecież chodzi o to, by wena zastała nas przy pracy.

Tymbardziej, że inaczej w domu przy małych dzieciach niczego bym nie napisała. Bo dzieci mają taki niesamowity radar. Niby się bawią razem. A od razu wyłapują ten moment, kiedy rodzic robi coś dla siebie, coś w ich przekonaniu totalnie bezużytecznego jak np smarowanie tekstów na bloga.

Po co to komu? Skoro można wciągnąć mamę do wspólnej zabawy, albo wpakować się mamie na kolana z książeczką do poczytania. No przecież są ważniejsze sprawy w życiu… Od głupiego bloga. Dziecięcy pragmatyzm. Nic tak jasno nie ustala priorytetów.

Ale poza tym, nawet jeżeli mam bilet miesięczny do pracy, gdziekolwiek indziej chodzę na piechotę. Nie żal mi czasu poświęconego na dojście na piechotę tam, gdzie szybciej mogłabym …. dojechać np autobusem. To wcale nie jest bezproduktywnie stracone 10 czy 15 minut. Wręcz przeciwnie – to czas zyskany dla zdrowia.

Bo generalnie, współcześnie za mało się ruszamy. A za dużo czasu spędzamy przed komputerem. Tymczasem nasz organizm został zaplanowany i zaprogramowany do czegoś zupełnie innego.

Natura wysposażyła nas w mięśnie…. Po to, by nam służyły. A nie flaczały przed komputerem lub za kierownicą samochodu. Bo tak jest wygodniej. Co z tego, że wygodniej? Skoro docelowo to bardziej boli.

Szczególnie kiedy jedynym mięśniem, który już nam tylko zostaje jest mięsień piwny. Ten tak rozkosznie rozkładający się na brzuszku.

Nie wszystko kupuję. DIY po raz pierwszy.

Choć nie mam własnego ogródka. Kiedyś próbowałam uprawiać chociażby zioła kuchenne na skrawku parapetu. Wierzę, że jest to możliwe. Ale akurat nie mam ręki do roślin.

Jedyne, co mi wychodzi to hodowla kiełków. Głównie uprawiam kiełki soczewicy. Bo ich uprawa wymaga tylko 3 dni zaangażowania.

Łatwiej mi wytrwać i funkcjonować właśnie w takich cyklach 3 dniowych: systematycznego płukania i doglądania rosnących kiełków.

Nie jestem też taką znawczynią roślin, by jak to robi moja przyjaciółka, zbierać zieleninę do  smoothie po polach. Raczej po takich bezpańskich skrawkach zieleni. Czy by zbierać dzikorosnące rośliny po miedzach.

Sama chodzę jedynie do pobliskiego lasu na pachtę i zbieram pokrzywy. Ale za pokrzywę można fajnie wykorzystać w kuchni. Chociażby dodając ją do smooothie. O kilku praktycznych kulinarnych zastosowaniach pokrzywy przeczytacie we wpisie:

Staram się mieć zapas podstawowych produktów w kuchni.

Jest to pewien sposób organizacji. Ale ta organizacja bardzo dobrze sprawdza się przy skormnym budżecie. Bo w razie co mogę jechać i dociągnąć do końca miesiąca na tzw rezerwach podstawowych produktów.

Staram się mieć takie rezerwy w zamrażalniku i w szafkach kuchennych. Będą to proste produkty typu: rośliny strączkowe, które dobrze się przechowywują np ziarna fasoli, soczewica, ryż, quinoa plus mrożone warzywa typu groszek, kalafior. Mogą stanowić one bazę pożywnego obiadu, czy obiado-kolacji.

Robienie takich ever-green rezerw jest według mnie pewną formą zarządzania domowym budżetem tak by na wszystko starczało.

Podstawowe produkty: ryż, soczewica, jabłka (które można dość długo i na zapas przechować) są tanie. A dostarczają sporo nieodzwonej nam na codzień energii. Za to budżet mocno obciążają te ulotne przyjemności, jak czekoladowe batoniki, pierniki i  inne pierdułki. Tzn może wcale nie są to tak ulotne przyjemności, bo jak ulatują, to w biodra.

Mięso – czy muszę jeść je codziennie?

Bo w domowym budżecie żywieniowym to właśnie mięso wypada najdrożej.
Tu po pierwsze trzymam się rady, którą niezmiennie powtarzała mi moja mama: że nie powinno się oszczędzać na zdrowiu i na jedzeniu.

Dlatego wolę np kupować droższe mięso. Ale za to z hodowli ekologicznej, bez hormonów, bez chemii. Z zasady nie jem mięsa w pracowniczej stołówce. Bo nie wiem, jakiego słonia tam ugotowali, pokroili na karkówkę i rozłożyli na talerzykach.

Schabowy na 3/4 talerza, a reszta tj. jakieś warzywka, czy nawet kartofelki (ale to też warzywka) jako skromna dekoracja? W czasach mojego dzieciństwa w ten sposób rozumiałam pożywny obiad.

Ale… w tzw międzyczasie, czasy się zmieniły. Także i u nas w kraju.

Sama wyjechałam na emigrację. A z racji tego, że mój mąż jest Irańczykiem, przestawiłam  się na kuchnię orientalną. Tu konkretnie, na kuchnię perską.

W kuchni perskiej owszem jest kebab. Ale raczej od święta.

Na codzień, na stole króluje ryż z soczewicą, surowe żółtko jaja (pychotka i porcja witalności), dużo ziół: kurkuma, pieprz (dopiero to połączenie kurkumy z pieprzem i odrobiną oliwy z oliwek poprawia przyswajanie dobroczynnych substancji zawartych w kurkumie).

Hoeszt, czyli mięso długo gotowane na małym ogniu z warzywami. Docelowo więcej warzyw i ryżu, a mniej mięsa. Szerzej o kuchni perskiej przeczytacie w tym artykule (z mojego drugiego bloga o zdrowiu).

Nie podjadam słodkości.

No może z wyjątkiem czarnej czekolady? Ale ta… dawkowana z umiarem – to samo zdrowie. Tzn miałam napisać to samo warzywo, czy owoc: 70%, czy 90% procent kakao. 

Kiedyś tak miałam (ale kto nie miał?): a to pączuś, a to drożdżóweczka. Podczas przerwy w pracy całą bandą szliśmy do pracowniczej kafeterii i opychaliśmy się słodkościami. Dzisiaj zmieniłam bandę.

Do pracy przygotowuję sobie potężną butlkę owocowo-warzywnych smoothie.
Bo przecież jakoś trzeba wytrwać do obiadu. Czymś trzeba się zapchać. Oszukać uczucie głodu. Nie ma jak pączuś, czy drożdżówka. Tymbardziej, że pracuję w turystyce. W ciągu dnia swoje wychodzę.

Kalorie z pączków nie idą mi w biodra. Ale to są puste kalorie. Które docelowo wyrządzają więcej szkody niż pożytku.

SMOOTHIE.

A smoothie to moja poranna bomba dla zdrowia. Skondensowana i przyjemnie podana codzienna porcja owoców i warzyw. Co ważniejsze podana na słodko. Ale tutaj tej słodyczy (cukrom naturalnym) towarzyszą włókna roślinne, czyli błonnik. Które właśnie spowalniają wchłanianie cukrów.

Czyli nie dzieje się tak, jak z pączusiem czy drożdżówką, gdzie cukier bezpośrednio, na pusty żołądek przenika do krwi. I dalej wykańcza nam trzustkę, która musi nadążyć z dostarczaniem insuliny.

Tymbardziej, że do smoothie (czyli koktajli owocowo-warzywnych domowej roboty) udało mi się przekonać moich dorastających synów. A to taka błogosławiona porcja warzyw i owoców dla prawie nastolatków w okresie przedtrądzikowym.

Moich kilkulatek smoothie nie nęci. No chyba że wrzucam do niego mrożone (o tej porze roku) maliny i “sprzedaję” to jako soczek malinowy. Macierzyństwo rozwija umiejętności miękkie, uczy trudnej sztuki marketingu i skutecznej sprzedaży w z pozoru i z góry straconych sytuacjach.

Nie kupuję drogich kosmetyków. Przygotowuję je sobie sama.

Ponieważ w tzw międzyczasie dopadła mnie 40-stka. Skutkiem ubocznym 40 – stki (nawet takiej najbardziej dotlenionej i rozruszanej, jaką  staram się być)…  jest to, że choćbym chciała, nie wyprę się zmarszczek. Niemniej staram się je jakoś przytuszować, czy zminimalizować.

Peeling. Stałam się zagorzałą adeptką tej metody fałszowania metryki. Ale robię to ekologicznie, bez chemii. Korzystając z własnoręcznie przygotowanego DIY.

Moim hitem w tym nurcie jest maseczka miodowa ze zmielonymi migdałami. Po niej cera w dotyku przypomina buźkę niemowlaczka. No dobra, pomijam te zmarszczki, które w międzyczasie trwale wżarły się w nią z …. czasem.

DIY Handmade

W każdej strefie życia. Bo może nie uwierzycie mi, ale dzisiaj moje dziewczynki donaszają rzeczy (np czapki, szaliki, sweterki), które moja mama wydziergała 30 lat temu.
Wątpię, czy jakiekowiek kupne ciuchy mogły by się poszczycić taką żywotnością?

Sama też wciąż noszę sweterki zrobione przez moją mamę. A że jeszcze po drodze ich nie rozpieszczałam…. Hurtem wrzucałam do pralki… Ale przeżyły to … jakoś.

Niemniej ręcznie dziergane rzeczy lepiej prać ręcznie. To taki niby banalny, a jakże często lekceważony hack. Dla niewtajemniczonych.

Swego czasu szyłam. Niestety potem na długie lata rozstałam się z maszyną do szycia. Z przyczyn ode mnie niezależnych: emigracja, małe dzieci… A jednak kila uszytych przeze mnie kopertowych spódnic służy mi do dziś. Takich dobrze dopasowanych, bo skalkulowanych pod moją sylwetkę i moje indywidualne odejścia od ustalonego ideału. Mimo wszystko w sklepie czegoś tak zindywidualizowanego, nie kupisz.  Jednym słowem: niech żyje DIY.

Shopping. Ja już z tego wyrosłam.

Przypomniała mi się autentyczna historia pewnej kobiety, która w pewnym momencie zaczęła chcieć mniej. A ponieważ chciała mniej, okazało się, że potrzebuje mniej. Kupowała mniej, a więc wydawała mniej. Więc po czasie okazało się, że wcale nie musi tyle pracować. Bo może pracować mniej. A wygospodarowany w ten sposób czas poświęcić na swoje pasje. Wróciła do swoich dziecięcych marzeń o tym, by tańczyć, napisała książkę, doradza innym, jak żyć lepiej -mając mniej.

Bo shopping tylko z pozoru poprawia nam samopoczucie.  A w rzeczywistości wyzwala, czy podsyca wewnętrzny niepokój. Ten nieogarnięty pierwotny instynkt samozachowawczy człowieka jaskiniowego. Zamiast polowania na mamuta, polowanie na okazje.

Nowy ciuszek, owszem cieszy, ale tylko przez krótką chwilę. Ale docelowo… Zdałam sobie sprawę, że shopping to przede wszystkim podświadomy stres. Bieganina z kołaczącym niczym dzwon – serduchem…

Oblecieć całe  centrum handlowe, przeczesać w nim wszytkie wieszaki, przymierzyć 150 różnych kreacji. A potem jeszcze dokonać salomonowego wyboru. Bo przecież, jak się człowiek tyle naganiał, to też nie chce wracać do domu z pustymi rękoma. Zrozumiałe, prawda?

No i znowu wraca… podekscytowany. Tylko kiedy przekracza próg mieszkania, kiedy opadają emocje… Kiedy wreszcie dochodzi do mnie, że w tej całej bieganinie i w tych emocjach – znowu kupiłam sobie kolejną zbędną rzecz. A że jakoś nie potrafię wyrzucać. Wszystko skrzętnie chomikuję. Moje szafy pękają w szwach. Aż nie mam odwagi ich otworzyć. I stale noszę to samo.

Tak, jak człowiek jaskiniowy kiedyś polował na zwierzynę, tak dzisiaj polujemy na okazje. Tyle, że nie tak samo. Z innych pobudek. Tymczasem….

Nowe buty nie poniosą mnie pewniej przed siebie, jeżeli sama  w siebie nie uwierzę.  Podobnie, nowa torebka nie uporządkuje mojego życia za mnie.   Nowa kiecka przymierzona w przymierzalni z wyszczuplającym lustrem – nie odmieni mojej sylwetki… Za mnie, jeżeli nie zrobię tego sama.

Dbam o linię.

Możecie zapytać się, co ma piernik do wiatraka. Co ma linia do oszczędzania?
Bo póki uda mi się zachować tę samą linię, którą miałam jako 20-sto latka, nie będę musiała dokupowywać stadami nowych ciuchów.

To oczywiście sprawdza się pod warunkiem, że dokonujemy nazwijmy to uniwersalnych, ponadczasowych wyborów, czyli kupujemy ciuchy klasyczne. Takie, które nadają się na różne okazje.
Ale to tylko jeden, bardzo płytki argument. Drugi zdecydowanie ważniejszy: nazywa się; ZDROWIE.

Bo to właśnie od przyrastającego brzuszka, od zmieniającego się obwodu w talii, od odkładającego się po bokach sadełka zacznają się jeżeli nie problemy ze zdrowiem, to przynajmniej skłonność do coraz mniej aktywnego trybu życia. A dalej na pewno już nie będzie z górki. Bo kiedy człowiek ma pod górkę, to siłą rzeczy coraz mniej mu się chce.

Tu niezastąpiony Paweł, czyli BOOKWORM ON THE RUN namiętny biegacz i przy okazji bloger, opowiadał na swoim blogu taką sympatyczną anegdotkę. Jeden z rówieśników jego pociechy z niedowierzaniem obchodzi go w kółko i ogląda jego szczupłą sylwetkę (po iluś tam maratonach):

Ale pan jest tatą?
No tak, odpowiada Paweł.
Ale przecież pan nie ma brzuszka.

Dziecięca logika jest … nieubłagalna. Prawda?

Ale w moim przypadku też z tą linią nie zawsze było tak różowo. Po drodze…  4 ciąże i 4 porody na przestrzeni 10 lat.  W międzyczasie znajomi patrząc na moją figurę, gratulowali mi kolejnej w domyśle (w ich domyśle) ciąży. Tymczasem ja wcale w ciąży nie byłam.

Dlatego w końcu wzięłam się za siebie. Wszystko wróciło do stanu …. sprzed. Dla chcącego, nie ma rzeczy niemożliwych.

Da się, jak najbardziej da się żyć aktywnie, nawet przy małych dzieciach. Kiedy moi chłopcy byli mali, biegałam wokół piaskownicy. Matka – wariatka. Kto by się nią przejmował. Więc  się nie przejmowałam.

A teraz z coraz mniej wywieszonym językiem (bo coraz bardziej jestem w formie) biegam za moimi dziewczynkami pedałującymi na rowerach. Tzn ja biegam na piechotę … za rowerem.

Dodatkowo przestawiłam się na inny sposób odżywiania, niż ten, który wyniosłam z rodzinnego kraju. Szklanka mleka na śniadanie, na obiad schabowy na 3/4 talerza i góra pyrów. To było kiedyś.

Dzisiaj mam męża Irańczyka, więc siłą rzeczy ryż wyparł pyry. A mleko odstawiłam dlatego, że uświadomiłam sobie, że to właśnie ono było jedną z przyczyn moich nieustających problemów laryngologicznych. Latami zmagałam się z nawracającym bólem gardła.

Ale z domu wyniosłam też jedną bezcenną zasadę, którą przy każdej okazji powtarza mój tata:

[Tweet “Śniadanie zjedz sam. Obiadem podziel się z przyjacielem. A kolację oddaj wrogowi.”]

Nie zapychaj się bezpośrednio przed snem. Bo nocą z tego odkłada się tylko samo sadełko. Tymbardziej, że nocą organizm ma dużo ważniejsze rzeczy do zrobienia niż użeranie się z świeżo doładowaną mu kolacją.

Dbam o zdrowie.

Gdzie tu oszczędność pieniędzy?  

W drobnych gestach i w systematycznie utrwalanych przyzwyczajeniach, które nic nie kosztują. A pozwalają zaoszczędzić na kolejnej wizycie u lekarza i kolejnej władowanej w siebie porcji lekarstw.

Swego czasu dużo chorowałam. Naiwnie wierzyłam, że medycyna załatwi i rozwiąże moje problemy ze zdrowiem …. za mnie. Ale tak się nie stało. Mimo, że na prawdę intensywnie chodziłam po lekarzach. Najlepszy lekarz nie ogarnie naszego życia i naszego zdrowia za nas. Bo nasze zdrowie jest w naszych rękach. Lekarz może jedynie doradzić, zmotywować i …. chwała mu za to.

Ale dopiero kiedy wzięłam swoje zdrowie w swoje ręce, odpuściły mnie nękające mnie dotąd pasjami – choróbska. Zaczęłam wypacać z siebie toksyny pedałując na domowym rowerku treningowym, czy pedałując na piechotę tzn truchcikiem wokół piaskownicy, w której bawili się moi chłopcy. Poprawiłam swoją kondycję fizyczną?

Poczułam się lepiej w swoim ciele i wreszcie uwierzyłam, że moje zdrowie jest w moich rękach. To ode mnie zależy, co ja z nim zrobię.

Post Scriptum.

Przekonałam się, że potafię obeść się bez wielu rzeczy, które dotąd wydawały mi się po prostu nieodzowne. Zrobiłam pierwszy, drugi, potem trzeci krok w pewnym kierunku. A z czasem ten kierunek stał się moim stylem życia. I jest mi z nim dobrze.

Pozdrawiam serdecznie

Beata

Opublikowany przez BEATA REDZIMSKA

Jestem blogerką, emigrantką, poczwórną mamą. Kobietą, która nie jednego w życiu doświadczyła, z niejednego pieca jadła chleb. Od prawie 20 lat mieszkam na emigracji we Francji, w Paryżu. Uważam, że emigracja to dobra szkoła życia i wymagająca, choć bardzo skuteczna lekcja pokory. Ale też wewnętrznej siły i zdrowego dystansu do samego siebie i momentami wystawiającej nas na próby codzienności. Jestem tu po to, by pomóc Ci lepiej pisać, skuteczniej docierać do czytelnika, wywołać większe zaangażowanie w social mediach. Czasami rozśmieszę lub zmotywuję. Ale równolegle do Vademecum Blogera jestem autorem kilku niezależnych miejsc w sieci. Ponieważ wiele osób pyta się mnie, jak mimo 4 ciąży i 40 - stki na karku udało mi się zachować linię nastolatki, uruchomiłam kanał na YouTube o zdrowym gotowaniu - bezglutenowo - bezmlecznie. Znajdziesz mnie również na blogu BeataRed.com i powiązanym z nim Instagramie, gdzie piszę bardziej osobiście o Paryżu i mojej pasji, jaką jest nauka języka francuskiego. A jeżeli interesują Cię praktyczne porady o tym, jak budować swoją obecność w sieci zapraszam na mój kanał na You Tube z blogowymi tutorialami.

Dołącz do rozmowy

8 komentarzy

  1. ah gdyby jeszcze człowiek miał tyle siły żeby nie wpadać w sidła promocji, okazji i innych zakupowych szaleństw

  2. Zapisałam mnóstwo rzeczy, o które chcę dbać, ale po prostu zapominam. Anegdotka z tatą mi się bardzo podobała 🙂 Gdzie kupujesz glinkę? Kiedyś używałam gotowej maseczki, ale już nie jest dostępna. Chętnie robiłabym swoją.

  3. Mam podobne podejście do Ciebie, jedynie z podjadaniem słodkiego i dbaniem o linie mam problemy. Ciągle jednak pracuje nad sobą. Zostałam wychowana skromnie i nie potrzebuje markowych ciuchów ani Bóg nie wiadomo czego 😛 Czasem mniej znaczy lepiej. Uwielbiam olejek lawendowy, zawsze mnie uspokaja i pozwala ochłonąć 🙂 Domowe maseczki to coś co uwielbiam 😀 W dodatku robienie ich daje dużo satysfakcji 🙂

  4. Beato, wspaniały tekst. Przeszłam podobną drogę do Twojej, może tylko z ta różnicą,że z emigracji wróciłam po prawie 30 tu latach do Polski. No, ale ad rem. Też zaczynałąm chorować, bo niezdrowym trybem życia i jedzenia dorobiłam się różnych dolegliwości, chętnie nazywanych cywilizacyjnymi i słusznie, bo dzisiajsza cywilizacja jest ich przyczyną. Byłam tęga, choć juz ponad 20 lat nie jem mięsa. No, ale co ztego, wegetarianka frytkowa, oto kim byłam.Kiedy zaczęłam o siebie dbać, zdrowo jeść, jakoś tak automatycznie przyszła zmiana stylu zycia w każdej dziedzinie. Też jak Ty nie mogę sie określić minimalistką, ale bardzo sie ograniczam. Nie nęci mnie juz kupowanie i bieganie po sklepach za kolejną sukienką, To bez sensu. I dobrze mi z tym. Jednocześnie niepostrzeżenie mój dom stał sie ekologiczny, zdrowszy, w zasadzie wszystko robie sama z produktów naturalnych. Ostatnio podarowałam bliskiej osobie własnoręcznie zrobiony krem z olejków wszelakich i była zachwycona. Zaskoczyłaś mnie glinką na pryszcze, ja stosuję kurkumę,jest równie doskonała. Chociaż, od kiedy nie jem produktów śmieciowych, nie mam też problemów z cerą. Uwielbiam masło shea, jest rewelacyjne na wszystko, ale też olej kokosowy jest super. Używam w połączeniu z sodą oczyszczoną jako dezodorant, pastę do zębów i balsam do ciała.( to ostatnie naturalnie bez sody)To niesamowite jak dużo można oszczędzić w ten sposób. No i jednocześnie zdrowo żyć.A poza tym to dziękuje za Twój wspaniały blog, właściwie blogi, bo czytam też ten o modzie na bio i proszę Cię, nie rezygnuj z pisania. Nawet nie wiesz ile mi pomogłaś. ( Choć to moj pierwszy komentarz u Ciebie)
    Pozdrawiam ciepło

  5. Bardzo mądry wpis, tyle tu wspaniałych, wartościowych porad co najmniej na kilka wpisów! Prawda, że kurkuma i pieprz to zgodne małżeństwo. Zieloną i białą glinkę kupię niebawem, przypomniałaś o ich dobroczynnych właściwościach. Shopping? Ależ to dla mnie pustota. Zmarszczki? Wzięłaś je na klatę. Są? trudno. Ale i tak walczymy ze spłyceniem naturalnymi sposobami. Pozdrawiam serdecznie:)

  6. Ja mam podobnie, przestałam wydawać pieniądze na to czego nie potrzebuję. Moją słabością są jednak interesujące książki, kursy, wiedza, dobrej jakości odzież (wełna, jedwab, bawełna) i kosmetyki które naprawdę działają. Przez lata kupowałam eko, ale ciągle szukalam ideału do mojej mieszanej cery. Przy czym kupuję rzadko i olewam trendy modowe. Nie lubię gromadzić, lubię robić porządki i wyrzucać. Kupując 1 nową rzecz zaraz obdarowuję w rodzinie starą rzeczą (calkiem dobrą gdyż dobre tkaniny tak się nie niszczą).
    Podoba mi się idea wymiany rzeczami pomiędzy ludźmi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nowość - KURS - Twój pierwszy produkt online - 39,99 PLN + VAT Odrzuć

Exit mobile version