Emigrantki piszą bloga. Wywiad z Magdaleną Gasztych z bloga Z WYSP.

polki na emigracji Magdalena Gasztych

Polki na emigracji. Emigrantki piszą bloga.

Cykl, w którym zapraszam inspirujące, nietuzinkowe, odważne i mądre kobiety, które są dla mnie inspiracją do rozmów o życiu i emigracji.

Dzisiaj zapraszam na wywiad z Magdaleną Gasztych z bloga Z WYSP (na emigracji na Wyspach).

Poza tym znajdziecie Magdalenę Gasztych na:

Jak długo jesteś w Wielkiej Brytanii?

Przyjechałam w 2005 roku, niedługo po wejściu Polski do Unii Europejskiej. W czerwcu minie czternaście lat.

Dlaczego postanowiłaś wyjechać z Polski?

Zabawne, że o to pytasz bo nie dalej jak wczoraj rozmawiałam o tym z moją fryzjerką. Dla niej prawie niepojęte było, że 22 letnia wówczas dziewczyna wsiada w autobus, który ma ją zabrać do obcego kraju. Nie zna kultury, obyczajów a po angielsku mówi bardzo mało.

Wiesz, czternaście lat temu wiele osób wyjeżdżało do Anglii. Dziś kiedy rozmawiam z ludźmi w Polsce to prawie każdy ma w rodzinie kogoś, kto wyjechał.

Ja sama nie potrafię dokładnie wskazać momentu w którym postanowiłam spakować walizkę ale przypuszczam, że stało się tak dlatego, że zawsze gdzieś mnie ciągnęło. Londyn wydawał się miejscem całkiem idealnym – niezbyt daleko, wjazd bez wizy i pozwoleń więc nie groziła deportacja.

Skończyłam szkołę i chyba przez chwilę nie miałam większego pomysłu na siebie. I tak sobie ten wyjazd wymyśliłam. Niby na trzy miesiące, ale bilet (który zresztą trzymam w szufladzie do dzisiaj) był tylko w jedną stronę. Wytupany nóżką, wyproszony od rodziców, wypłakany niemal, bo oni na ten mój wyjazd wcale tak chętnie się nie zgadzali.

Z perspektywy czasu myślę, że miałam więcej szczęścia niż rozumu przyjeżdżając tutaj. Plan był prosty – nauczę sie języka, poznam nowych ludzi, zobaczę co to znaczy ciężko pracować i…czas pokaże. Coś na zasadzie: ‘Pojadę, pożyję i wrócę.’

Czy Wyspy to już taki dom na stałe czy chciałabyś kiedyś wrócić do Polski?

Temat powrotu do Polski często przewija się w czasie rozmów między emigrantami. Myślę, że jest w nas ogromny sentyment do miejsc i ludzi, których w Polsce zostawiliśmy.

Wielu z moich znajomych wróciło do swoich krajów, bo przecież emigranci to nie tylko Polacy. I powiem Ci, że chciałabym usiąść zwyczajnie z kilkoma z nich i zapytać, jaki był ich powrót.

Czy oczekiwania pokryły się z rzeczywistością, która czekała na nich za drzwiami lotniska?

Co ich zaskoczyło w ich własnym kraju a co sprawiło, że pomyśleli, że za tym właśnie tęsknili?

Czy można tak po prostu się przestawić? Czy dzieli się czas na przed i po- emigracyjny?

Czy życie się dzieli?

Albo, kiedy już człowiek rozpakuje walizki, przywita się z najbliższymi, to przecież dla każdego musi w końcu przyjść ten moment, kiedy zaczyna się zastanawiać co dalej, prawda?

Przecież z czegoś trzeba żyć. Rachunki same się nie zapłacą.
Kiedy pytam (bo przecież pytam) tych, którzy wrócili, jak…Jak jest? Zawsze jest ta sama odpowiedź, że wszystko dobrze, życie się kręci, dzieci do szkoły, mąż do pracy (jeśli jakąś ma)… Ale jakaś blokada, jakby nie chciano o wszystkim rozmawiać i ta konwersacja nagle staje się miałka, bez sensu.

Nie mówię, że chcę codziennie słuchać o cudzych problemach, ale chciałoby się wiedzieć, czy wybór był dobry, czy dało im to szczęście. I człowiek wtedy się zastanawia gdzie ja bym była, gdybym kilka lat temu podjęła decyzję o powrocie?

Czym się różni dzisiejszy emigracyjny świat od tego sprzed czternastu lat?

Czternaście lat temu wcale nie tak łatwo było spotkać Polaka na ulicy. Nie często też słyszało się język polski. Na początku każdy szukał swojego miejsca, docierał się z krajem, który wybrał czy to na dom, czy na krótszy pobyt. Nie było też tak dużo polskich sklepów a żeby skorzystać
z Internetu większość z nas musiała się udać do biblioteki.

Pamiętam też, że do rodziców dzwoniłam tylko w weekendy, bo tylko wtedy mieliśmy darmowe minuty do Polski.

Było inaczej, ale też prościej, bo człowiek wiele nie oczekiwał. Nie było też większych zobowiązań, kredytów. Praca raz była raz nie ale jakoś nikt się tym specjalnie nie przejmował. Żyliśmy z dnia na dzień niespecjalnie myśląc o tym, co będzie za tydzień, czy dwa. Kiedy kogoś zwolniono z pracy to poszedł do innej agencji i na drugi dzień pracował już w innym miejscu.

Największym problemem była chyba słaba znajomość języka, więc do agencji pracy chodziliśmy zazwyczaj grupami i na pierwszy ogień szedł ten, kto język znał najlepiej. Reszta po cichu liczyła na to, że nikt im nie zada trudnego pytania.

Pamiętam też, że od czasu do czasu, w fabryce w której pakowałam owoce ‘wyłapywano’ kilka osób i sprawdzano ich znajomość angielskiego.

Wyobraź sobie, że stoisz na środku wielkiej hali i dukasz coś w
obcym języku modląc się w duchu, żeby nie wywalono Cię z pracy. To wspomnienie wywołuje u mnie teraz mieszane uczucia, bo z jednej strony każdy ten język powinien chociaż trochę znać a z drugiej strony rodził się w nas taki bunt i refleksja, że w Polsce przez coś takiego byśmy nie musieli przechodzić.

A nastawienie do Polaków? Jasne, niepokoją mnie ataki i głośno się im sprzeciwiam. Ale staram się nie popadać w paranoję.

Warto pamiętać, że ludzie, którzy decydują się na taki atak to zazwyczaj sfrustrowane jednostki i chociaż doskonale wiem, że taki atak, chociażby słowny, potrafi zepsuć nastrój to jestem przekonana, mało tego, wiem to, że ludzi, którzy są nam, Polakom przychylni, jest o wiele więcej.

Jak wyglądały Twoje początki na Wyspach?

Kłębiły się we mnie różne emocje. To była taka mieszanka ekscytacji, tego co nowe ze strachem i ogromną tęsknotą za rodziną i krajem. Do tego nauka języka, wyczuwanie gruntu, poznawanie nowej kultury. Pierwsze przyjaźnie, które przetrwały do dziś, życie od soboty do soboty, rozmowy o Polsce, tęsknota. Brak.

Najbardziej sobie ten brak uświadomiłam, kiedy zmęczona wracałam w nocy z restauracji i dostałam smsa, że właśnie urodził się mój pierwszy chrześniak. Szłam ulicą i płakałam.

Z perspektywy czasu, z wielkim sentymentem wspominam swoje pierwsze lata na Wyspach.

Poznawałam wtedy mnóstwo ciekawych ludzi i chyba wszyscy startowaliśmy z tego samego punktu. Potrafiliśmy wrócić z nocnej zmiany i przy porannej kawie na dachu jednego z domów snuć plany na przyszłość. Dziś jesteśmy zalatanymi dorosłymi nierzadko z kredytem na karku.

Co Cię zaskoczyło na Wyspach?

To, że nie ma wiecznej mgły było takim pierwszym i trochę śmiesznym zaskoczeniem. No i to wcale nie jest tak, że Anglia jest ciągle w deszczu.

A potem… Ludzie mili. Pytali, jak się mam nawet mnie nie znając. Na początku nie do końca byłam pewna po co i dlaczego interesuje ich moje samopoczucie, ale odpowiadałam grzecznie, że ok, nie zagłębiając się zbytnio, bo i tak znajomość a raczej nieznajomość języka na to nie pozwalała.

Nie wiedziałam, dlaczego pytano się mnie o tyle rzeczy. Zwłaszcza, że na większość i tak odpowiedzieć nie potrafiłam. Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że taka to już angielska mentalność i jak ktoś pyta jak się dzisiaj masz to wcale nie pragnie, żebyś mu opowiedziała o bólu kręgosłupa, lekach czy kłopotach finansowych. Przeciwnie – im krócej tym lepiej.

A takie pytanie zadają przez grzeczność więc Ty powinnaś grzecznie odpowiedzieć, że masz się dobrze i zapytać o ich samopoczucie. Proste? Proste.

Kolejnym zaskoczeniem było spotkanie wielu kultur.

Nie oszukujmy się, nie pochodzę z metropolii a i sama Polska nie była wtedy państwem o wielu kulturach. Dlatego obecność ludzi z części świata o których odwiedzeniu mogłam tylko pomarzyć, zupełnie mnie odurzyło. Ale lubiłam to. Dzięki obecności tych ludzi, miałam szansę dowiedzieć się rzeczy niezwykłych o innych kulturach i obyczajach.

Chłonęłam informacje jak gąbka, wypytując o wszystko. Przy wybieraniu owoców, których liczba była niemal nieskończona, na przerwach na herbatę, albo na spotkaniach przy piwie uczyłam się bollywodzkiego tańca. Słuchałam rozmów z których wyłapywałam kilka znajomych słów. Czasem odpowiadałam na pytania. Częściej nie.

Krany na ciepłą i zimną wodę.

Co ja mówię?! W Anglii nie ma ciepłej wody. Jest albo piekielnie gorąca albo nieziemsko zimna. Osobne krany to pozostałość z wojen, ale nie dawałam się przekonać. Warczałam ilekroć musiałam pozmywać naczynia, nie wspominając o kąpieli. Słowo: “gorąca”; nagle nabierało zupełnie innego znaczenia.

Przy pierwszym, wynajętym mieszkaniu próbowałam wziąć super relaksującą kąpiel przy świecach.

Było albo zbyt zimno, albo za gorąco a do tego dywan na łazienkowej podłodze, co okazało się kolejnym zaskoczeniem.

Myślałam, że chociaż przy zmywaniu naczyń będzie lepiej. Poparzyłam sobie rękę.

Poddałam się i zaakceptowałam fakt, że nawet przy kranach mieszanych można albo ugotować albo zamrozić sobie kawał skóry.

Wszechobecne zasady bhp. Na wszystko trzeba mieć trening.

Nożyczki? Dostaniesz, owszem, ale najpierw musisz papiery podpisać. Że wiesz, jak się posługiwać, że gdyby skaleczyć się przyszło to rabanu nie podniosę tylko wezmę pełną odpowiedzialność. Za to skaleczenie,
rzecz jasna.

A potem stos papierów podpisać trzeba. Jak już plaster naklejony to jeszcze kilka razy pytanie padnie, czy dobrze się czuję, czy do domu pójść nie chcę przypadkiem.

Cały czas o skaleczeniu mówię, żeby wątpliwości nie było.

I człowiek powoli się przyzwyczaja.

Najpierw do treningu z używania nożyczek, potem drukarki, komputera i telefonu.

Wszystko opatrzone opisem i podpisem. Takie Wyspy.

Później chyba jeszcze zaskoczyły mnie brytyjskie zwyczaje.

Fakt, że na weselu goście często muszą płacić za swój alkohol, albo, że nie można, nie wypada tak po prostu kogoś odwiedzić bez zapowiedzi, bo “mój dom to moja twierdza”.

Jednak po tylu latach na Wyspach zaakceptowałam i przyzwyczaiłam się do pewnych spraw. A niektóre z nich, można powiedzieć, zaadoptowałam.

Czym jest dla Ciebie emigracja?

Emigracja… Emigracja to nauka. Wyobraź sobie, że nagle wysiadasz w świecie, którego nie znasz, do którego nie jesteś przywyczajona. Nie znasz języka, zwyczajów, kultury. Miejsce, w którym nagle wylądowałaś jest jak czysta kartka, którą zapełnisz swoimi doświadczeniami. Nie wiesz, kogo przyjdzie Ci spotkać, ani z kim właśnie pożegnałaś się na zawsze.

Dlatego właśnie emigracja to słodko – gorzkie doświadczenie. To mieszanka uczuć, które chociaż nie wiem, jak bardzo bym się starała, trudno będzie mi opisać.

To szaleństwo, którego nie ogarniam, bo kiedy wszystko idzie tak, jak powinno, wydaje mi się, że to moje miejsce właśnie i nagle akceptuję wszystko, co mnie spotyka, biorę na klatę, doświadczam. Żyję. A kiedy jest cisza, albo brak, albo zwyczajnie codzienne problemy dają o sobie znać, to wtedy znowu wyobrażam sobie siebie z biletem w jedną stronę. Do kraju tym razem.

Wyjeżdżając, zgadzamy się na utratę, ale jednocześnie otwieramy się na nowe… A to nowe może nam przynieść wszystko to, czego brakowało nam w naszym kraju. Okraść nas ze wszystkiego może, co nasz kraj nam dawał.

Czarne albo białe, prawda?

Tak trudno to wszystko wypośrodkować i muszę przyznać, że zadzroszczę ludziom, którzy potrafią powiedzieć, że to tu, to już na zawsze. Że się przyzwyczaili a w Polsce brak pracy więc i wracać nie ma po co.

A potem jadę do tej Polski, widzę znajomych, rodzinę, przyjaciół. Ludzie się wspierają, dziadkowie na wyciągnięcie ręki. Ludzie chwile kolekcjonują. Nie funty. I myślę wtedy, że to przecież na tym właśnie życie polega – żeby być blisko.

Myślę, że człowiek, który wyjechał musi czasem bardzo walczyć, wyrywać dla siebie i nie odpuszczać.

Znam takich, których ambicja uwiera i przez to nie potrafią zagrzać nigdzie miejsca na dłużej. Ciągle muszą sobie coś udowadniać, gnać za czymś niewidzialnym, nieokreślonym. Chcą być lepsi niż są.

I może tak jest wszędzie, ale na emigracji jest to po prostu bardziej widoczne.

Są tacy, którzy po każdej, małej porażce chcieliby spakować walizkę i uciec, bo ktoś, gdzieś dał im do zrozumienia, że zawsze będą tutaj obcy, a to potrafi zaboleć. Myślę wtedy, że nie czas i miejsce, żeby się poddawać. Że skoro kiedyś nie wiedzieli co to jest: garlic, a jednak postanowili zostać to teraz tym bardziej nie można uciekać.

Emigrant nie ma lekko. Emigrantka też nie.

Kiedy patrzę na kobiety emigrantki, widzę strażniczki domowego ogniska, czekające na swoich mężów z ciepłym obiadem. Tak rzadko innym niż polski.

Ale widzę też takie kobiety, które pędzą na oślep, rzucając się w wir pracy, nie myślące wcale o obiedzie składającym się z dwóch dań. Daleko im do tego.

Emigracja jest kobietą. Silną. Nierzadko dźwigającą na plecach ciężar, o którym nie mówi.

Emigracja jest dumna. Uśmiechnięta, otwarta. Zamknięta i ponura. Emigracja teraz, kiedy próbuję ją opisać i w ramy zamknąć, wymyka mi się, nie daje zdefiniować.

Jest tęsknotą.

Może być pragnieniem.

Jest człowiekiem, który może nosić tak różne w sobie cechy. To trochę tak, jakbyśmy za wszelką cenę określić kogoś chcieli, a przecież nie zawsze się da.

Emigracja to żebrak na Victorii, alkoholik czy pijak, który boi sie wrócić do domu bo myśli, że nic nie osiagnął. To ten elegancki mężczyzna w garniturze biegnący przez londyńskie City z laptopem na ramieniu. To kobieta żyjąca z benefitów i taka, która nie przestaje pracować.

Emigracja, jak człowiek.

Każdy jest inny. Bo każdy nosi w sobie swoją historię.

A Matką Polką byś się nazwała czy raczej Matką Brytyjką?

Trudno mi mnie samą ocenić i jednoznacznie odpowiedzieć na Twoje pytanie. Na pewno mam dużo polskich wartości, które chciałabym przekazać mojej córce i którymi często się kieruję.

Szanuję też polskie tradycje, ale nie bronię się ani przed tymi brytyjskimi ani przed słowackimi.

Czasem śmiejemy się w domu, że tworzymy rodzinę kilkunarodowościową, bo każde z nas ma inny paszport. Ale czerpiemy też z trzech różnych kultur i myślę, że to jest fajne.

Macierzyństwo na Wyspach jakoś różni się od tego naszego?

Myślę, że podejście matek się różni. Mam wrażenie, że Brytyjki mają większy luz, są też chyba mniej przewrażliwione. Nie mówię, że nic ich nie martwi, ale mają do macierzyństwa trochę inne podejście niż Polki.

Nie chuchają i nie dmuchają tak na dzieci. Sztandarowy przykład to niemowlaki na spacerze bez skarpetek czy bez czapek.

W Polsce na spacerze milion razy słyszałam, że powinnam córce założyć czapkę za to w Anglii panuje powszechne przekonanie, że lepiej, żeby dziecko zmarzło niż, żeby się przegrzało.

Dlatego kiedy tylko termometr wskazuje gdzieś tak około dziesięciu stopni, dziecku nie zakłada się bucików czy czapki, bo według Matki – Angielki, nie ma zwyczajnie takiej potrzeby. Za to Matkę Polkę i jej dziecko bardzo łatwo rozpoznać na placu zabaw. Obowiązkowa czapka, o butach nie wspominając.

W czasie tej mojej krótkiej podróży matki, na szczęście nigdy nie spotkałam się z większymi trudami macierzyństwa na Wyspach oprócz takich, które są wspólnym mianownkiem dla wszystkich matek bez względu na szerokość geograficzną.

Pewnie też inne jest to macierzyństwo, kiedy mamy najważniejszych blisko i inne wtedy, kiedy nie są oni na wyciągnięcie ręki.

Ja (jak wiele innych matek na Wyspach) nie mogę wpaść do rodziców na obiad, poprosić o opiekę nad córką, czy pobyć tak zwyczajnie blisko… Pod tym względem to macierzyństwo na Wyspach jest trudniejsze dla matki – emigrantki. I ten brak powoduje takie ukłucie w sercu, smutek. Nie oszukujmy się – żadna praca, pieniądze czy komfort życia nie
zastąpią obecności.

Nie myślałaś o tym, by wrócić do Polski i tu zamieszkać już na stałe z rodziną?

Myślę o tym zawsze wtedy, kiedy wsiadam do samolotu lecącego do Londynu.

Myślę: “Mogłabym tu żyć.” Być może wynika to z tego, że w tej mojej emigracji wypracowałam, osiągnęłam w końcu taką radość z bycia tu i teraz. Założę się o wiele, że każdy emigrant przeżywa rozterki dziwne kiedy nie wie co domem a co już nie.

Mówi się, że do pięciu lat na emigracji, powinniśmy podjąć decyzję o tym, co dalej. I ja tej decyzji długo podjąć nie potrafiłam. Myślę, że wiłam się między jednym a drugim.

Między tęsknotą za tym, co zostawiłam w Polsce, a wygodnym życiem na Wyspach.

Stałam w rozkroku między dwoma krajami, bo “tam już nie moje a tutaj jeszcze nie moje.”

Wracałam z różnych miejsc i ciągle nie czułam, że tu jest mój dom. Zawsze uparcie mówiłam, że dom jest w Polsce. Zawsze.

Myślę, że stałam w tym dziwnym “rozkroku” zbyt długo. Poczułam w końcu zmęczenie, przestałam na samą siebie naciskać, a co najważniejsze pogodziłam się z wieloma faktami.

Nie, nie zaczęłam podchodzić do życia w myśl zasady, że co ma być to będzie, bo sądzę, że zawsze można zawalczyć.

Ale pogodziłam się z tym, że już zawsze będę myślała, że wakacje z w Polsce trwają zbyt krótko, żeby zobaczyć wszystkich. Albo, że zawsze będę tęskniła. Że przy pożegnaniach już zawsze będę płakała.

Chciałabym wierzyć, że wybrałam swoją drogę i pogodziłam się ze wszystkimi kosekwencjami. Ale nigdy nie przestałam za Polską tęsknić. I ta tęsknota
powoduje, że średnio kilka razy w roku chcę spakować swoje rzeczy i wrócić.

Teraz, kiedy nasza rodzina się powiększyła, patrzę, patrzymy na taki powrót z zupełnie innej perspektywy.

Jestem przekonana, że skoro raz potrafiłam spakować walizkę i wyjechać w nieznane to wyjazd do Polski nie powinien być trudny. Celowo użyłam tego słowa, bo założę się, że taka decyzja a raczej jej konsekwencje byłyby dla nas czymś zupełnie nowym.

I już nie tupię nóżkami mówiąc, że wraca się tylko do domu, a dom jest w Polsce. Bo dom może być wszędzie. Co więcej, można mieć dwa domy…

Wracając do cytatu z bloga: jak z dystansu wygląda dziś Polska?

Mam czasem wrażenie, że z moją Polską jest trochę tak jak z pierwszą miłością. Wiesz: różowe okulary. Nie widzę wad, a jeśli już się gdzieś jakieś pojawiają to szybko je ignoruje i nie zwracam na nie uwagi.

  • Polska to przede wszystkim coś dla mnie najcenniejszego – rodzina.
  • To przyjaciele, z którymi, mimo upływu lat ciągle się widuję i ciągle mamy sobie wiele do powiedzenia.
  • To mój ojczysty język, który uwielbiam.
  • To świadomość, której nikt nie może mi odebrać. Świadomość bycia u siebie, chociaż po tylu latach w innym kraju to wcale nie musi być takie oczywiste.

Mam ogromny sentyment do Polski.

Lubię tam każdą porę roku, piękne, rodzinne święta i to, że Polacy nie zamykają się w swoich czterech ścianach. Że ludzie chcą sobie pomagać, że nie umawiają sie na głupią kawę miesiąc z wyprzedzeniem i, że życie płynie jakoś spokojniej. Gdybym mogła tak sobie połączyć te moje dwa światy, byłabym najszczęśliwszą kobietą na świecie.

Czytałam ostatnio wspomnienia jednej z Polek, która jako nastolatka wyjechała do Liverpoolu do pracy. Opowiadała, że pierwszą zasadę, jaką przekazali jej znajomi na miejscu, to „trzymaj się z dala od Polaków”, że Polacy Polaków na Wyspach nie lubią. Masz z tym jakieś doświadczenia? Jak to wygląda z twojej perspektywy?

O Polonii w Wielkiej Brytanii narosło już mnóstwo stereotypów.

Mówi się też, że jeśli Polak na emigracji Ci nie zaszkodził to już Ci pomógł. Mnie osobiście nigdy nie spotkała jakaś większa krzywda ze strony rodaka, a nawet jeśli to chyba o tym zapomniałam. Życie emigranta bywa ciężkie, szczególnie na początku.

Trzeba się więcej starać, uczyć języka (jeśli było się na tyle naiwnym mysląc, że nie trzeba) i przede wszystkim, pogodzić się z faktem, że skoro już zdecydowaliśmy się na wyjazd to musimy ten kraj brać takim, jaki jest. Mając trudności z pogodzeniem się z rzeczywistością, wielu z nas dorabia swoją własną.

I to, co mnie najbardziej w nas, Polakach irytuje to ta ułańska fantazja. Kilka razy byłam świadkiem takiej rozmowy między ludźmi, którzy przyjechali do Polski na wakacje i tymi, którzy w Anglii nigdy nie byli. Nie widzę sensu w koloryzowaniu rzeczywistości i mówieniu o tym, ile kto zarabia, jakim samochodem jeździ i gdzie kupił dom. Kiedyś mnie to
irytowało, a dzisiaj już chyba tylko śmieszy.

O Polakach nie zawsze mówi się dobrze. W opinii niektórych nacji, jesteśmy narodem, który lubi oszukiwać, narzekać, a niektórzy z nas podobno nie mieliby problemu, żeby wbić swojemu rodakowi nóż w plecy.

Powiedziano mi kiedyś, że jako naród potrafimy być bardzo
zamknięci na inne kultury i, że jesteśmy (niestety) rasistami.

W tym ostatnim stwierdzeniu jest trochę prawdy, bo nie raz będąc już tutaj, spotkałam się z dosyć jednoznacznym podejściem Polaków do obcokrajowców, zwłaszcza do tych o innym kolorze skóry.

Martwi to tym bardziej, że na Wyspach jesteśmy, tak jak inne nacje tylko gośćmi.

Zresztą, ocenianie kogoś przez wzgląd na kolor skóry jest słabe. Sama więc widzisz, że opinie o naszych rodakach krążą różne. Był taki czas, że z tymi krzywdzącymi nas, jako naród, często się nie zgadzałam i walczyłam ze stereotypami. Ludzie są przecież różni i nie zależy to wcale od tego, z jakiego kraju pochodzą.

Oczywiście, jako Polacy mamy na pewno wspólny mianownik, ale nie jestem zwolennikiem wrzucania wszystkich do jednego worka na podstawie miejsca, w którym się urodzili.

Mam wśród przyjaciół Polaków i wiem, że mogłabym zadzwonić do nich w środku nocy, gdyby zaistniała taka potrzeba. I jestem bardziej niż pewna, że ten telefon byłby odebrany. Są też tacy z którymi mijam się na ulicy obojętnie, bo nie jest nam ze sobą po drodze.

Z drugiej strony znam ludzi, którzy głośno mówią, że to od Polaków dostali najwięcej wsparcia i pomocy w trudnych dla nich chwilach. Polacy mają też niewątpliwie opinie bardzo dobrych fachowców. Kilku moich znajomych zatrudnia Polaków do remontów i zgodnie twierdzą, że nie ma lepszego fachowca od Polaka.

Mówią, że taki Polak jest konkretny i jak ma coś zrobić to zrobi to szybko i dokładnie bez dziesięciu przerw na herbatę, jak to podobno robią Anglicy.

Lubisz Brytyjczyków? Jeśli tak, to za co?

Lubię za ich specyficzne poczucie humoru i sarkazm. Brytyjczycy często umiejętnie operują sarkazmem i to właśnie uwielbiam. Wiele rzeczy nie powiedzą wprost, bo uważają, że mówienie prawdy w oczy może zranić drugiego człowieka. Za to, jeśli chodzi o sarkazm, ich granice znacznie się przesuwają.

Można to akceptować albo i nie, ale zrozumienie tego może nam znacznie ułatwić obcowanie z tym narodem. Poza tym – są grzeczni.

I wiem, że wielu ludzi teraz mogłoby mi zarzucić, że ta ich uprzejmość jest sztuczna, ale ja powiedziałabym, że jest po prostu wyuczona. I wolę taką niż wieczne niezadowolenie.

Jak z twojej perspektywy wygląda sytuacja Polaków w obliczu Brexitu?

Tak się złożyło, że kiedy Brytyjczycy głosowali w sprawie Brexitu, ja byłam na wakacjach w Polsce. Wielu moich znajomych nie wierzyło, że do Brexitu w ogóle dojdzie, więc siłą rzeczy nikt z nas się tym nie przejmował.

Dopiero, jak usłyszeliśmy wyniki i Brexit stał sie nagle bardzo realny, zaczęłam się zastanawiać nad tym, co będzie dalej. Kilka dni po referendum wsiedliśmy do samolotu do Londynu i… nic się nie zmieniło.

Wszystko odbywało się tak, jak wcześniej. Nikt nie pytał skąd i po co przyleciałam ani na jak długo.

Myślę, że zmiany, jakie będą zachodzić po Brexicie, są póki co, tylko w naszej świadomości. Nikt nie zamknął granic, ani też nie komentował naszego przylotu. Wszystko raczej dzieje się w naszych głowach.

Wszystkie obawy związane z wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, ewentualne konsekwencje tej decyzji, jeszcze w ten kraj nie uderzyły.

Jest to na pewno temat ważny. Temat, który poruszamy na spotkaniach ze znajomymi i temat, który jest szeroko komentowany. Zarówno w czasie luźnych rozmów jak i w mediach.

Jeszcze przed moim powrotem na Wyspy, dosyć ironicznie komentowaliśmy decyzję Brytyjczyków. Ja wierzę i może zakrawa to na naiwność, że każdy, kto uczciwie pracuje i żyje, nie powinien się niczego obawiać.

A jak jest naprawdę? Oczywiście, że wielu z nas się boi.

Sytuacja stała się niejasna. Nie sądzę, żeby nagle, osiemset tysięcy Polaków zaczęło pakować swoje walizki i masowo wracać do Polski, ale wielu na pewno zastanawia się nad swoją przyszłością na Wyspach.

Niektórzy boją się, że będą zmuszeni do powrotu do Polski, a
przecież do Anglii przyjechali po lepsze życie. Inni zarzekają się, że w takiej sytuacji będą się starać o brytyjskie obywatelstwo. Jeszcze inni Polacy boją się, że nasilą się ataki na tle rasowym.

Ja osobiście uważam, że takie ataki zdarzały się już dawno – niestety niestety ich prowodyrzy stali się odważniejsi. I to jest chyba moja największa obawa. Nikt nie chce się czuć, jak obywatel drugiej kategorii.

Magda, dziękuję serdecznie za rozmowę. Pozdrawiam cieplutko.

Opublikowany przez BEATA REDZIMSKA

Jestem blogerką, emigrantką, poczwórną mamą. Kobietą, która nie jednego w życiu doświadczyła, z niejednego pieca jadła chleb. Od prawie 20 lat mieszkam na emigracji we Francji, w Paryżu. Uważam, że emigracja to dobra szkoła życia i wymagająca, choć bardzo skuteczna lekcja pokory. Ale też wewnętrznej siły i zdrowego dystansu do samego siebie i momentami wystawiającej nas na próby codzienności. Jestem tu po to, by pomóc Ci lepiej pisać, skuteczniej docierać do czytelnika, wywołać większe zaangażowanie w social mediach. Czasami rozśmieszę lub zmotywuję. Ale równolegle do Vademecum Blogera jestem autorem kilku niezależnych miejsc w sieci. Ponieważ wiele osób pyta się mnie, jak mimo 4 ciąży i 40 - stki na karku udało mi się zachować linię nastolatki, uruchomiłam kanał na YouTube o zdrowym gotowaniu - bezglutenowo - bezmlecznie. Znajdziesz mnie również na blogu BeataRed.com i powiązanym z nim Instagramie, gdzie piszę bardziej osobiście o Paryżu i mojej pasji, jaką jest nauka języka francuskiego. A jeżeli interesują Cię praktyczne porady o tym, jak budować swoją obecność w sieci zapraszam na mój kanał na You Tube z blogowymi tutorialami.

Dołącz do rozmowy

1 komentarz

  1. Świetny wywiad Beatko.
    To wcale nie jest takie proste ta emigracja ale przyznam się, że ja pierwszy raz w życiu poczułam, że mogłabym z tego kraju wyjechać, a ponieważ moje życie teraz przechodzi totalną metamorfozę nie wiem, czy mnie w świat nie poniesie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nowość - KURS - Twój pierwszy produkt online - 39,99 PLN + VAT Odrzuć

Exit mobile version