Ostatnio przeczytałam w jakiejś książce takie przemyślenie, że jeżeli skarżysz się, że tak ci w życiu ciężko i że tak ciężko pracujesz to:

Przysłuchaj się ludziom w autobusie o 5-tej nad ranem…

Jestem z tych, którym znajome są te poranne autobusy o 5-tej nad ranem. Często o tej porze jeżdżę do pracy….

Nie za bardzo wiem, czy akurat jest się czemu przysłuchiwać… Bo o tej porze ludzie (tu zaznaczam, ci nie na gazie) jeszcze nie są zbyt rozmowni….  Oczy na zapałki. Ale jedziemy dalej.

Paryskie metro… Krajobraz po bitwie… z samym sobą. Szarpanie przytulnej kołderki w tę i w drugą stronę: wstaję czy nie wstaję – iście hamletowski monolog. Uwieńczony iście salomonową decyzją: a jednak wstaję.

Wychodzę z domu – ciemno. Facet na lekkim gazie, wracający o tej godzinie, prawdopodobnie do domu, prawdopodobnie po wczorajszej bibce – rzuca mi beztrosko:

Dobry wieczór, pani. Dla kogo to jeszcze jest wczorajszy wieczór, a dla kogo już dzisiejsze rano…

Francja (bo ja akurat mieszkam we Francji). A więc Francja, która wstaje wcześnie rano: mimowoli i mimochodzem, mija się z tą, która jeszcze nie położyła się spać.

Szczególnie w sobotni czy niedzielny poranek… Bo akurat mój weekend wypada w czwartek i piątek. Jak widzę na Facebooku i na Instagramie te wszystkie: piątek, piąteczek, piątunio…. czuję, że będę gryźć.

I tak po drodze do metra mijam tę Francję wracającą z bibki (czy jak to się teraz nazywa),  z mniej lub bardziej zakrapianego wieczoru (dla nich to wciąż jeszcze jest wieczór), na mniejszym lub większym gazie.

Najgorsze są zimowe poranki. Kiedy o tej porze ulice są zanurzone w niezmąconym, prawie, że nieprzeniknionym półmroku. Idę z duszą na ramieniu. Idę ulicą zanurzoną w półmroku…

W odległości kilku metrów, na środku drogi wyłania się sylwetka. Dusza jeszcze bardziej przyczepia mi się do ramienia. Jak gdyby nigdy nic, mijam tą intrygującą i zarazem niepokojącą mnie sylwetkę… cichaczem. Z pozoru nie zwracam na nią uwagi. Tak bardzo chcę, by odwzajemniła mi tym samym.

Jeszcze dyskretnie, jak to tylko kobieta potrafi (tak, że wszyscy wiedzą, kogo ma na oku) oglądam się za siebie. Przyglądam się tajemniczej postaci. Kątem oka… Że niby nie przyglądam się … A jednak  – śledzę ją wzrokiem. Patrzę za siebie, zamiast patrzeć przed siebie….

Co okazuje się niewybaczalnym błędem z mojej strony. Ale póki co nabieram coraz bezpieczniejszego dystansu wzgędem oddalającej się postaci. A z nim, nabieram pewności siebie.

O naiwności. Nie sądźcie po pozorach… tego, czego nie rozumiecie.

W momencie, kiedy przechodzę obok zaparkowanego w tym właśnie miejscu samochodu, wychyla się, przykucnięta zza nim głowa, rzygająca na przechodzące właśnie tamtędy moje buty do pracy.

Tak, bo w pracy zmieniam prywatne ciuchy – na firmowy uniform. Za to buty mam własne….

Obrzygane… Bo znalały się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie… Mignął je i przy tej okazji rąbnął w nie: meteoryt na kacu…

Takie gruntowne wypróżnienie się i wypróżnienie tego, co zalega na żołądku pomaga na kaca. Szkodzi na buty.

Kiedy, ja z przenikliwością Sherlocka Holmesa całą swoją uwagę koncentrowałam na stojącej (jeszcze) postaci. Tymczasem wyjaśnienie enigmy leżało, czy prawie już leżało – gdzie indziej. Przyklapnięte koło zaparkowanego w pobliżu samochodu.

Bo przyjaciel swojego rzygającego przyjaciela (na mniej wymiatającym kacu) jeszcze trzymał się na własnych nogach….

Szczęśliwie obydwaj trzeźwo ocenili sytuację, że w takim stanie ducha i ciała, samochodu jednak nie da się odpalić..

Najpierw trzeba się wyrzygać. Na moje buty…

Oto dlaczego zawszenoszę przy sobie – fiolkę olejku lawendowego. Na takie nieprzewidziane okazje, na tuszowanie nieprzewidzianych zapachów.

Ale to jeszcze nie koniec mojej drogi do pracy. Dopiero początek. Bo dopiero doszłam do metra… Jeszcze będę jechać kolejką podmiejską i znowu pedałować na piechotę.

Pierwsze metro 5.12 rano. Wsiadam do metra. Rozpaczliwie patrzę na drugi koniec pociągu…. To taki przelotowy na wylot –  model. Siedzisz na jednym końcu… A jeżeli dysponujesz orlim wzrokiem – możesz zobaczyć drugi. Ja akurat noszę okulary. Ale i tak wyraźnie widzę, że kierowcy nie ma… A my jedziemy dalej.

Czy leci z nami pilot?

Nie leci. Nie zastanawiam się nad tym. Bo wtedy dopiero zaczęłabym się bać. Moja linia metra steruje się sama. Bez motorniczego.

Co ma tę zaletę (kiedy pracuję na drugą zmianę), że jest zamykana jako ostatnia. Już po 1-ej nad ranem…

Moja linia metra (nr 1) jest jedną z tych paryskich linii sterowanych odgórnie (obok linii nr 14). Co ma co prawa jeszcze drugą zaletę, w kraju słynącym z niepohamowanego umiłowania do manifów, manifestacji i strajków… W sumie my Polacy i Francuzi mamy pokrewny temperament…

Ponieważ moja linia metra biegnie w linii prawie prostej. Nigdy, albo prawie nigdy nie strajkuje.

Wcześniej wprawiali się na niej, przyuczający się do zawodu motorniczy. A ci też nie strajkowali. Z wiadomych powodów… Jak jest się na okresie próbnym, to trudno kozaczyć.

W sobotę, czy niedzielę o 5-tej nad ranem bardziej przypomina pociąg – widmo. Prawie cały pociąg mam prawie dla siebie.

Do metra wsiada kobieta 50+, wysiada 30+. Ta sama kobitka.

  • Niedobitki, które jeszcze nie dotarły na miejsce przeznaczenia po wczorajszej balandze….
  • Niedobitki o tej porze i w ten dzień tygodnia jadące do pracy…

Na kolejnej stacji – wsiada babeczka …. Na oko 50+. Malutkie oczka. Też pewnie jeszcze na zapałki. Rozczochrane włosy, tzn jeszcze nie przygładzone… Cera wymięta, przemęczona.

Zresztą, która babeczka o tej godzinie (w sumie już) dnia nie wygląda jak debet na koncie? Dopiero po zręcznych zabiegach kosmetycznych to konto wskakuje na plus….

A że babeczka (jak każda babaczka) jest dobrze zorganizowana. W tym temacia. Babeczka wsiada sobie do metra i wyjmuje podręczny gabinet kosmetyczny.

Jedna kosmetyczka z kremami, druga z pudrami, trzecia z pędzlami, czwarta z lusterkiem, piąta ze spinkami do włosów… Jest jeszcze szósta, siódma i ósma. Ale z czym, nie potrafię się Wam powiedzieć. Bo ja jestem niemalująca się.

Babeczka zaczyna swój poranny rytuał. Ceremoniał przywracania równowagi na koncie. 

  • Pierwsza zdrowaśka: wklepujemy kremy.
  • Druga zdrowaśka: krem rozpędzający zmarszczki pod oczami.
  • Trzecia zdrowaśka – krem rozświetlający cienie pod oczami. Teraz czas na poranne wory, znowu te pod oczami. A teraz przychodzi kolej na powieki.

Wklepuje, wklepuje. A potem z wierzchu przypędzlowuje to jakimiś podkładami, pudrami, błyszczykami. I tak bez końca.

I oczu już wcale nie ma takich małych. Choć powieki wciąż tak samo ciężkie. Ale, jak to mówią:

Chcesz być piękna – to cierp.

Nie ma że boli. Nie jest lekko. Jedna maskara, druga, trzecia… Baba trzepie tak załadowanymi rzęsami. Niczym łomomłotem. No dobra, nie wiem, czy coś takiego w ogóle istnieje. Ale mniejsza o to.

Pędzluje, pędzluje tę swoją facjatę. Odgruzowuje niczym archeolog na wykopaliskach….

Czy było warto?

[Tweet “Do wagonu wsiada babeczka 50 plus. Wysiada w wersji 30+. Ta sama babeczka po porannej przeróbce.”]

Znowu na oko. Nie było warto.

Metro, piąta rano, po prostu środek nocy. Tyle było tego wklepywania i pędzlowania. Tyle zeszło na to czasu. Można było w tym czasie rozkosznie ciąć sobie komara na popielniczkę, wdzięcznie przyklejonym do szyby pociągowej.

Nie było warto. Doczepię się jak baba. Bo jak to baba – dopatrzyłam się.

To prawda, że efekt tego pędzlowania jest na plus (tzn 20 lat na minus): babeczka odmłodniała o jakieś 20 lat z hakiem. Od grzywki do podbródka.

Za to szyja z dekoltem – nieopędzlowana – wypada niemrawo na tle tej świeżo brzoskwiniowej cery. Prawie że brązowa gęba na tle bielutkiej (nieopędzlowanej) szyi. Dysonans jak cholera…

Ale przecież jest piąta nad ranem.

Jadę dalej. Tzn przesiadam się na kolejkę podmiejską.

Tu dopiero jest sporo wracających ze wczorajszej balangi… Ale i tak bank rozbija jedna babeczka. Młoda laseczka, na potężnym kacu, do tego ze złamanym (i to jeszcze świeżutko złamanym) sercem.

Winowajca, winny tego złamania też tu jest. Tylko dyskretnie odchodzi w przeciwnym kierunku. Czeka na peronie na wprost, na pociąg odjeżdżający dokładnie w przeciwną stronę.

Laseczka jeszcze trzyma się na własnych nogach. Na tyle trzeźwo oceniła sytuację, że na tych metrowych słupkach już się nie utrzyma w pionie. Dlatego trzyma je na w rękach. Dyndają sobie. A ona zasuwa na bosaka.

Tzn bardziej zasuwa językiem, niż nogami. Jak język jej się rozwiązał…

To wszystko przez Ciebie, Gomez.

Nie Selena. Facet na drugim peronie na  wprost. Też Gomez. Tyle, że już nie wie, gdzie ma się podziać. Uszy po sobie. Bo oni w sumie razem wracają z tej samej bibki. Mocno zakrapianej.

Razem, ale osobno… Każdy w przeciwną stronę. Już nie po drodze im razem.

Babeczka wyraźnie nie wylewała za kołnierz poprzedniego wieczora. A teraz wylewa na swojego ex-faceta – tony pomyj.

Ten uszy po sobie. Robi się taki malutki na przeciwnym peronie.

Kobieta czasami też potrafi przywalić facetowi. Bardziej jęzorem.

A język na tym kacu jej się rozpuścił. Nie potrafi utrzymać go na wodzy. A lud, czekający na pociąg … po prostu ma ubaw i zachłannie słucha jej wynurzeń…

Tylko dlaczego Wam to wszystko opowiadam….

Cytowanym na początku tego wpisu autorem jest Jason Hunt, którego książki o blogowaniu – właśnie CZYTAM.

Dzięki nieocenionej Marzenie z FIT SPIRIT,  która się nimi ze mną podzieliła. Dziękuję Marzenko.

Znowu, jak zawsze po przeczytaniu Hunta -Kominka, mam ochotę blogować dalej. Ale trochę inaczej.

[Tweet “Trochę odechciało mi się pisać o blogowaniu. Ale jeszcze nie odechciało mi się pisać.”]

Ale piszę o tym również dlatego, że równie dobrze mogłabym zatytuować ten wpis: jak wygląda mój warsztat pisarski.

Jak piszę swoje teksty na bloga?

Ano właśnie tak. W drodze do pracy. W pociągach, na stacjach metra, na skrawkach papieru, łapiąc przelotne myśli, historie (czasami historie innych ludzi) i zdarzenia….

Większość wpisów, które znajdziecie na moich blogach, powstawała właśnie tak, w takiej scenerii… Taka jest moja inspiracja. Choć może trudno w takich warunkach o inspirację. Ta w końcu i tak przychodzi. Kiedy siadam do pisania.

[Tweet “Po prostu zacznij pisać, a inspiracja w końcu Cię znajdzie.”]

Alleluja.

Pozdrawiam serdecznie

Beata

Opublikowany przez BEATA REDZIMSKA

Jestem blogerką, emigrantką, poczwórną mamą. Kobietą, która nie jednego w życiu doświadczyła, z niejednego pieca jadła chleb. Od prawie 20 lat mieszkam na emigracji we Francji, w Paryżu. Uważam, że emigracja to dobra szkoła życia i wymagająca, choć bardzo skuteczna lekcja pokory. Ale też wewnętrznej siły i zdrowego dystansu do samego siebie i momentami wystawiającej nas na próby codzienności. Jestem tu po to, by pomóc Ci lepiej pisać, skuteczniej docierać do czytelnika, wywołać większe zaangażowanie w social mediach. Czasami rozśmieszę lub zmotywuję. Ale równolegle do Vademecum Blogera jestem autorem kilku niezależnych miejsc w sieci. Ponieważ wiele osób pyta się mnie, jak mimo 4 ciąży i 40 - stki na karku udało mi się zachować linię nastolatki, uruchomiłam kanał na YouTube o zdrowym gotowaniu - bezglutenowo - bezmlecznie. Znajdziesz mnie również na blogu BeataRed.com i powiązanym z nim Instagramie, gdzie piszę bardziej osobiście o Paryżu i mojej pasji, jaką jest nauka języka francuskiego. A jeżeli interesują Cię praktyczne porady o tym, jak budować swoją obecność w sieci zapraszam na mój kanał na You Tube z blogowymi tutorialami.

Dołącz do rozmowy

12 komentarzy

  1. Ja też mieszkam we Francji i całkiem nieźle znam Paryż, więc wiem, o czym mówisz. Aczkolwiek Paryż pod każdym względem jest bardziej wyjątkowy niż inne francuskie miasta. Pod kątem poimprezowych poranków również… Powodzenia! 🙂

  2. ja najlepsze myśli też łapię w podróżach, tych komunikacją miejską, ale także jak jadę gdzieś dalej samochodem, pociągiem…mam zwykle przy sobie mały notesik w którym wszystko zapisuję, a jeśli jego brak to chociaż notatki w telefonie..a potem siadam z kawą w ręku przy laptopie i do dzieła 🙂 zapraszam Cię na http://www.lifeisajourney.pl

  3. Samo życie jest najlepszą inspiracją do pisania.. Jednak mi się najlepiej pisze w nocy, w ciszy, kiedy mogę pozbierać wszystkie myśli, inne warunki mnie rozpraszają. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile dzieje się o 5 nad ranem!

  4. Francja naturalistycznie, bardzo ciekawy wpis. Na ogół kojarzy się z wysublimowaniem i luksusem (choć obecnie coraz mniej), a tu takie obrazki, jak w każdym innym miejscu. Też jestem emigrantką, mieszkam w Edynburgu. Miasto kultury i festiwali a ja zwyczajnie, po jakimś czasie też zaczęłam dostrzegać mniej urocze oblicze miasta. Obrzyganych ludzi opartych o ścianę budynku mieszczącego się przy głównej ulicy. Rozwrzeszczane i pijane matki z dziećmi. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Co innego być w pozycji turysty i widzieć świat przez różowe okulary, co innego być częścią miejsca i w nim zwyczajnie funkcjonować, klepać swoje rutynowe życie.
    PS. jak ja nienawidzę wstawać tak wcześnie… teraz na szczęście nie muszę 🙂

  5. hah i czym się ta Francja różni od mojej wiochy 😀 jeszcze do niedawna też tak moja droga do pracy wiodła, pks 4:45, metro 5:15 o ile pks jechał zgodnie z planem, potem autobus 5:45 i pędem do roboty i tak przez 2 lata:p a był czas, że na 5:00 do pracy jeździłam i tak, szczególnie w soboty i niedziele pełno wczorajszych jeździło… jak dobrze mieć własne auto 😉

  6. Po pierwsze – nigdy nie widziałam tak pustego metra! Jednak 5 rano, to 5 rano. Co do metra, to dopiero ostatnim razem odkryłam bezzałogowe maszyny 🙂 Ciekawa jestem, jak są sterowane – wiesz może? Co do całej reszty, to nie wiem jak skomentować. Biba bibą, czy jak to się nazywa, ale mieć obrobione buty to nic miłego…

  7. Jedyna zaleta takiej godziny – metro jest puste… ja staram sie nigdy nie brac metra w godzinach szczytu, bo ta ludzka masa mnie po prostu odrzuca… Natomiast “niespodzianki” jak ta na Twoich butach znajduje czesto przed budynkiem, bo na przeciwko mojego mieszkania jest bar i niektorzy klienci nie daja rade utrzymac koktajli az do powrotu do domu…

  8. Ja ostatnio byłem we Francji, a dokładniej w Paryżu, piękne niesamowite miasto, zdecydowanie bardziej urzekające od Londynu. Mam tam rodzinę, mieszanka polsko – arabska. Moja siostra z tą częścią arabską wybrała się na zwiedzanie tej mniej oficjalnej części stolicy. Wrażenia? Była jedyna o jasnej karnacji w tłumie. A Ty co o tym sądzisz? Czy Francja się jakoś zmienia przez lata pod tym względem?

  9. Jak mawia jeden mój znajomy parający się niegdyś nikczemną profesją dziennikarską, nie ma czegoś takiego jak “brak tematu”. Wystarczy się rozejrzeć 😉

    Życie samo podsuwa motywy do pisania. Trzeba je tylko zobaczyć!

    Pozdrawiam zza blogowej miedzy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nowość - KURS - Twój pierwszy produkt online - 39,99 PLN + VAT Odrzuć

Exit mobile version