PO PROSTU BABA, VADEMECUM BLOGERA

Nie wystarczy samo planowanie.

MEA CULPA

Jeżeli tylko planujesz, to przestań na chwilę planować i przejdź wreszcie do realizacji swoich planów.

Ten wpis napisałam wiele miesięcy temu i właściwie w ogólę – nie miałam go publikować, bo momentami palę głupa.

Ale chciałam przekazać coś, co jest ważne. Tak, czy inaczej rób to, co chcesz zrobić….

Siła twki w działaniu.

Bo kiedy zaczynam planować, czuję się jak Mata Hari.

Rzucam się na świeżutki, jeszcze nienadpoczęty planner. Pochylam się nad nim. Puszczam wodze wyobraźni. Wciąga mnie, jak miękka kanapa. Nawet Chodakowska już mnie z niej nie poderwie. Zatopiłam się w planowaniu.

Zostaję: nadpoczęty planner i ja. Plus miękka kanapa w tle…

W tym momencie zaczyna się moje podwójne życie. Co tam podwójne. Tyle, ile nadopoczętych planerów, tyle podwójnych żyć.

Jeżeli Twoje marzenia nie przerażają Cię, to znaczy że nie są wystarczająco wielkie.

No dobra – teraz leżą sobie martwą literą w kolejnym perfekcyjnym planerze.

Co z tego, że doba ma 24 godziny i się nie rozciągnie. Papier jest cierpliwy, wszystko zniesie. Jeżeli organizm tego zniesie. Planer – tak. Kolejny planner dorzucony do poprzednich, z braku wystarczającej ilości papieru.

Jestem pasjonatką planowania.

Planuję, zatapiam się w tym, rozmarzam, oczami wyobraźni przeżywam swoje kolejne wcielenia.

Potrafię się w tym tak zapomnieć, że zapominam o tym, że wszystko nie sprowadza się do rozpisania planeru. Tylko do jego konsekwentnej realizacji.

Mam planer w wersji: jestem minimalistką. Zakop się w szafie, przekop swoją szafę, nie wychodź z niej przez kolejny tydzień – bo wyzwanie trwa. A Twoja szafa i Ty potrzebujecie się wzajemnie…

Nie, nie będę dalej Wam tego opisywać.

Siedzę w szafie od tygodnia. Drzwi coraz bardziej się nie domykają. Kiedy dokupię te wszystkie niezbędne dodatki i to tylko te najniezbędniejsze, żeby wszystko kolorystycznie współgrało, jak szwajcarski zegarek, nie domykać się będą jeszcze bardziej.

Ale ja się tym nie zrażam.

Bo do planowania podchodzę strategicznie. Jak to mówią: żaba po żabie.

Objawieniem była tu dla mnie książka Briana Tracy: « Zjedz tę żabę ».

Tytułowa żaba jest metaforą. Jako mentalna blondynka może wzięłam ją zbyt dosłownie …

Bo niby dlaczego piszę do Was z deszczowego Paryża w najsłoneczniejszą w innych szerokościach geograficznych pogodę?

Podrzucę mu moją, jak trafi się jakiś żabojad.

Ale to tak nie działa. Nagrabiłeś sobie, naplanowałeś, chcesz do czegoś dojść – zjedz to sam. Rób to. Nie czekaj i nie ogądaj się na innych. Planuj i działaj.

——————————-
I tu mam dwa słowa do Briana T. Na osobności

Brian T.:

“Sam zjedz sobie tę żabę. Czeka rozkrojona na talerzu. Nogami do przodu. Już ostygła”.
———————————

 

Brian Tracy potraktował tu metaforycznie każde zadanie jako osobną żabę do przełknięcia.

Wyczuwam miłośnika kuchni francuskiej… i żabich udek.

Sprawdziłam tytuł książki Zjedz tą żabę – w oryginale “Eat this frog”, a w wersji francuskojęzycznej: “Avalez le crapaud”. Dosłownie – Połknij ropuchę.

Dość odległe lingwistycznie od subtelnie roztaczających nieodparty posmak kuchni francuskiej żabich udek, czyli “les cuisses de grenouille”. Ale co tam.

Ale przede wszystkim – tu nie ma co uciekać przed tą żabą. Ona sama Cię nie dogoni. Przecież leży nogami do przodu na talerzu – czytaj w tym plannerze.

A planner nie zrealizuje się sam…

Sam musisz się za niego wziąć, żaba za żabą.

Na ochotnika. W tym kontekście ochotnik – to taki wariat, który robi rzeczy, o których inni tylko marzą. On je realizuje.

Nie zostawia ich sobie na deser, żeby potem krygować się, że tym razem na deser miejsca nie ma.

Dobrze znam tę wymówkę. Jak te wymówki łatwo przychodzą człowiekowi, kiedy jest mu to na rękę.

A zupełnie nie wtedy, kiedy stawiają przed nim na stole 13 piętrowy tort z wisienkami i marcepanem…

Co z tego, że przez kolejny tydzień nie będzie mógł podnieść się z kanapy. Nie ma lekko. Ale już zupełnie lekko nie będzie, jeżeli nie zabierzesz się za cokolwiek, nie ugryziesz tego od jakiejkolwiek strony.

Dlatego ja strategicznie rozkrawam sobie te żaby tak chirurgicznie na malutkie kawałeczki… Dalej plasterek po plasterku rozwieszę sobie na lodówce…
————————————-

 

Znacie te żółte karteczki 3M:

Dziewczyny, mam tu mega patent. DIETA CUD.

Bo najpierw wykorzystałam te samoprzyklejające się karteczki do zamaskowania drzwi wejściowych od lodówki.

Wcześniej przez cały czas w niej siedziałam. Teraz omijam szerokim łukiem. A teraz te karteczki, jak wyrzut sumienia. Wisi na podświadomości – niezrealizowany i boli.

Lodówkę obeszłam – fortelem. Ale lodówka to dopiero był początek. Teraz wcielam w życie kolejny mega patent.
————————————-

KALORYFER. Ola – Pani Swojego Czasu mnie zabije za ten skrót myślowy….

Ale znalazłam u Oli – na Instagramie coś takiego, co mega mnie zainspirowało.

Kaloryfer obklejony żółtymi karteczkami z rozpisanymi na nich zadaniami do zrobienia….

Aż strach się do niego przytulić….

Bo planować to jedno, a teraz weź odwal tę czarną robotę – i zrób to…. karteczka po karteczce.

Rozkosznie rozgrzane żeberka kaloryfera to była taka moja prywatna świątynia dumania.

Kaloryfer, ja i pilot od telewizora… W trójkę – sam na sam… W długi zimowy wieczór. Sama rozkosz.

W temacie pilota od telewizora – jestem wirtuozem. Potrafię w jeden wieczór – obejrzeć 10 filmów… Nie jeden po drugim. Wszystkie 10 na raz, równocześnie.

Co z tego, że niewiele pamiętam, a jeszcze mniej rozumiem. Oszczędność czasu JEST.

Podobnie jest z kaloryferem obklejownym żółtymi karteczkami, każda jak ten wyrzut sumienia. Aż strach się do kaloryfera przysiąść… Nijak się do niego przytulić. Bo zaraz mnie po domu nosi…

Szczęśliwie mamy lato. To latam po domu, byle z dala od kaloryfera i jestem codziennie fit. Mega patent.

—————————-

Tak, robię sobie jogging po domu. Ale wiecie, jak on robi mi dobrze. Na kondycję i jeszcze lepiej na samopoczucie.

Lepsze wrogiem dobrego. A najlepsze, kiedy jest wreszcie zrobione.

Bo zrobione jest lepsze od doskonałego.

Póki planowałam iść gdzieś w plener i pobiegać, wrzucałam to do plannera, kończyło się na planowaniu. Cała para szła w gwizdek.

A teraz robię to… Biegam codziennie. Co z tego, że to nie w idealnych ku temu warunkach. Ważniejsze jest, że po prostu robię. I mam coraz lepszą kondycję.

Małe zwycięstwo nad samą sobą i nad moim wszechmocnym niechceniem….
Bo o ile tak przyjemnie się planuje i oczami wyobraźni roztacza błogie wizje samej siebie w idealnym wcieleniu…

A wcale nie chodzi o to, by było idealnie.

Bo nie będzie. I dla wielu jest to najlepszą wymówką, by nie robić tego dalej. A przecież samo się nie zrobi.

Tymbardziej, że im usilniej próbujesz, tym bardziej zdajesz sobie sprawę z własnej niedoskonałości – i to dopiero nazywa się rozwój.

Ta poprzeczka, którą wyjściowo postawiłeś sobie na początku, a teraz ona przesuwa się coraz wyżej, a Ty wciąż do niej nie dorastasz… Ale to jest dobry znak.

Jeżli łatwo przychodzi Ci czytanie wpisów, które napisałeś w początkach swojego blogowania, a nie na zasadzie: wstyd mi to czytać, to znaczy, że jeszcze nie przeszdłeś na ten poziom, na którym namacalnie wyczujesz swój rozwój.

Ale to nic: wszystko, co dobre jest jeszcze przed Tobąi. A jeżeli wstyd Ci za swoje pierwsze wpisy – to moje gratulacje….

Gratuluję sobie każdego dnia, kiedy czytając swój starszy wpis, myślę sobie: Boże, jak mi wstyd. Dzisiaj napisałabym to inaczej.

—————————-
Wracając do planera….

Nie chodzi o to, by planer wyglądał kwieciście. Ale by był skuteczny.

Nie chodzi o to, by chcieć wszystko robić idealnie, bo w praktyce to najkrótsza droga do tego, by przestać to robić.

Czasami publikuję tekst, który nie jest dobry. Po to, by wrócić do niego po czasie. Najpierw załamać się. Dopiero potem zrobić do niego kolejne podejście.

Są teksty, których powtórne czytanie po latach jest drogą przez mękę.
Są teksty, które przez całe pisanie idą jak po grudzie. Niby wychodzą z dobrego założenia, ale potem nic nie klei się kupy.

Czasami z 4 stron brudnopisu – potrafię wybrać jedno dobre zdanie.

Najgorzej jest, kiedy staram się pisać żarobliwie, a uświadamiam sobie, jak cieńka jest granica między: śmiesznie a żenująco.

Ale nie da się edytować pustej kartki papieru.

Trzeba zrobić coś, by docelowo zrobić to, co powinno być zrobione. Choćby zrobione było dalekie od ideału. Następnym razem będzie zrobione lepiej.

Tak to jest…

Do miejsc, do których warto dojść nie ma drogi na skróty.


jak realizować cele
Nie jestem idealna.

Nie mam idealnie rozpisanego planeru.

Pewne rzeczy robię choćby na wariata, ale robię i cieszę się, kiedy cokolwiek – jakkolwiek posuwa się naprzód.

Bo można tak, albo inaczej. A można po prostu stanąć w miejscu i zapłakać nad samym sobą. A wtedy nie dzieje się NIC.

Złośliwość rzeczy martwych. Nic nie chce zrobić się samo.
————————-

A tymczasem trzeba zacząć jakkolwiek. Jakkolwiek się da. Skoro nie da się inaczej.

Nie zostawiać tego w postaci perfekcyjnie rozpisanego planera, który trafia do lamusa, albo co najwyżej na Instagram.

Gdzie większość ludzi po prostu rzyga z niestrawności tą nieskalaną perfekcją Instagrama.

Dlatego dorzucili wentyl bezpieczeństwa w postaci insta stories. A i tak ludzie popadają tu w depresję.

—————————-

Mogłabym przestać pisać i wrócić do oglądania 10 filmów w jeden wieczór. Nie po kolei, ale równocześnie.

Ale piszę codziennie – piszę coraz lepiej. Nie zawsze mądrze, nie zawsze dobrze, ale całościowo – lepiej. Dlatego robię to tak, czy inaczej.

Wróciłam do planowania.

Nie wymagam od siebie za wiele. Bo wiem, że “za wiele” – w praktyce oznacza paraliż i stanie w miejscu.

Podczas, gdy sprawy posuwają się naprzód, gdy robimy COKOLWIEK. I chociażby tylko to.

Ale robiąc cokolwiek, choćby na okrętkę dochodzimy do tego, co powinno zostać zrobione….
—————————-

PODSUMOWANIE

Jeżeli planujesz wszystko z takim zaangażowaniem, które docelowo Cię przerasta, a plany przytłaczają, tak, że już nie wiesz z której strony masz je ugryźć. Ugryź z jakiejkolwiek.

Można metodą salami (plasterek po plasterku), metodą sera szwajcarskiego – na zasadzie robienia w nim dziur…

Byle robić coś, bo tylko robiąc coś przybliżasz się do czegokolwiek.

Jeżeli dobry plan to podstawa. Nic nie zastąpi działania. Jakkolwiek. Choćby na okrętkę, choćby na tyle, na ile Cię stać.

———————————-
Na koniec małe przypomnienie dla Briana T.

Brian T, przyjeżdżaj na kolację, zapraszam. Wiesz, co czeka Cię w menu…..

Po francusku….
———————————
Pozdrawiam serdecznie
Beata

Zapisz się na newsletter i pobierz darmowy ebook: TWOJA MARKA NA INSTAGRAMIE

O AUTORZE

Jestem blogerką, emigrantką, poczwórną mamą. Kobietą, która nie jednego w życiu doświadczyła, z niejednego pieca jadła chleb.

Od prawie 20 lat mieszkam na emigracji we Francji, w Paryżu.

Uważam, że emigracja to dobra szkoła życia i wymagająca, choć bardzo skuteczna lekcja pokory. Ale też wewnętrznej siły i zdrowego dystansu do samego siebie i momentami wystawiającej nas na próby codzienności.

Jestem tu po to, by pomóc Ci lepiej pisać, skuteczniej docierać do czytelnika, wywołać większe zaangażowanie w social mediach. Czasami rozśmieszę lub zmotywuję.

Ale równolegle do Vademecum Blogera jestem autorem kilku niezależnych miejsc w sieci.

Ponieważ wiele osób pyta się mnie, jak mimo 4 ciąży i 40 - stki na karku udało mi się zachować linię nastolatki, uruchomiłam kanał na YouTube o zdrowym gotowaniu - bezglutenowo - bezmlecznie.

Znajdziesz mnie również na blogu BeataRed.com i powiązanym z nim Instagramie, gdzie piszę bardziej osobiście o Paryżu i mojej pasji, jaką jest nauka języka francuskiego.

A jeżeli interesują Cię praktyczne porady o tym, jak budować swoją obecność w sieci zapraszam na mój kanał na You Tube z blogowymi tutorialami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *