VADEMECUM BLOGERA

Dlaczego głupiejemy na punkcie własnej urody…

Dlaczego głupiejemy na punkcie własnej urody...

Tak mi się nasunęło po przeczytaniu książki pt “Wojna o urodę”.

Może takie w sumie nie jest przesłanie tej książki. Niemniej zainspirowała mnie ona do przemyśleń na temat:

Dlaczego uroda jest tak ważna?

Dlaczego jesteśmy skłonni bardziej pozytywnie oceniać ludzi, którzy mają bardziej ułożoną powierzchowność?

Ale przede wszystkim fajna książka, którą przeczytałam ostatnio. Gorąco polecam.

I w zasadzie nie miałaby ona żadnego związku z blogowaniem, ale jako że ma związek z budowaniem swojej marki.

Bo rzeczywiście dotyczy 2 postaci, które żyły na początku XX wieku i które zbudowały potężne marki, wychodząc od zera:

2 postacie: self made man i self made woman:

Eugene Schuler (twórca l’Oreal) i Helena Rubinstein.

Tworzących swoje kosmetyczne imperia na początku ubiegłego wieku.

Helena Rubinstein żydowska emigrantka z Polski na początku XX wieku podbija australijski, a potem amerykański i europejski rynek kosmetyczny. I robi to MARKETINGIEM.

Helena Rubinstein

Wszystko zaczyna się przez przypadek. W wyniku rodzinnych powikłań, Helena, która nie chce męża narzuconego przez rodzinę, trafia do Australii, do szwagra.

Gdzie świeżość jej cery (dar natury) budzi zachwyt Australijek o cerze spalonej słońcem (z racji klimatu, w którym się przecież wychowały się od dziecka w odróżnieniu od Heleny).

Helena wpada na pomysł sprzedaży swoich domowej roboty kremów (kobiety same przygotowywały wówczas swoje kosmetyki) i zręcznie wpisuje swoją formułę kremu w bardzo egzotyczną jak dla Australijek oprawę:

dorabia do niego legendę – postać doktora Lykuskiego i egzotyczne, a więc dodatkowo działające na wyobraźnię Australijek klimaty: krem sprowadzany z Karpat…

I jak tutaj fajnie wykorzystuje markę Polski (niedoceniona) do rozbudzenia marzeń swoich klientek. Podobnie jak to robi ikea: roztaczając marzenia o skandynawskim lifestyle, ale też zwrotnie promując Szwecję.

Helena proponuje Australijkom krem, którego formuła została opracowana przez niejakiego doktora Lykuskyego (który kto wie, czy takowy kiedykolwiek istniał).

Niemniej ten jego tytuł naukowy jest niezbitym argumentem marketingowym (i wielkim kompleksem samej Heleny Rubinstein, która z racji swojego skromnego pochodzenia, nigdy nie zdobyła wykształcenia medycznego i tym bardziej lubiła pozować w swoim laboratorium w białym fartuchu).

A sam doktor Lykuski (postać realna, czy totalnie fantastyczna i wyimaginowana) pomagał przekonać najbardziej opornych, co do rzetelności, skuteczności i wiarygodności formuły kremu Heleny Rubinstein.

A że Australijki z racji specyficznej historii tego państwa (u zarania był to kraj zesłańców) – wyemancypowały się szybciej od Europejek, a więc szybciej mogły same zapracować i kupić sobie kosmetyk (przede wszystkim podnoszący ich wartość w ich własnych oczach ).

Bo kosmetyk przede wszystkim jest po to, by robić dobrze kobiecie (jej samopoczuciu i poczuciu własnej wartości i wiary w siebie), w drugiej kolejności dopiero (i to jest już bardziej dyskusyjne) robić dobrze jej skórze.

I tu paradoksalnie kosmetyki – waloryzujące kobietę, bo wzmacniające jej poczucie własnej wartości, były produktami uwalniającymi ją spod typowo męskiej hegemonii.

Helena wyczuwając rynek i rosnące (bo apetyt rośnie w miarę jedzenia) zapotrzebowanie na swój krem (wyjściowo jeden ogólny do cery) powiela go w kolejnych wersjach: krem na noc, na dzień, pod oczy, nawilżający, półtłusty…

Jak to robi współczesny przemysł kosmetyczny (bo w zasadzie można by to robić w nieskończoność), każąc nam niewzruszenie wierzyć, że to jest niezbędne: dla naszego dobra, naszej cery i jej naturalnych potrzeb. Tymczasem to wszystko jest podszyte dobrą dawką przemyślnego marketingu.

Ale….

Początek XX wieku to był czas kobiet budujących swoje imperia kosmetyczne: Helena Rubinstein, Elizabeth Arden, Estée Lauder.

Jeżeli udało im się osiągnąć takie sukcesy, podbić tak ogromny rynek kosmetyczny to również dlatego, że ówcześnie mężczyźni nie zdawali sobie sprawy z potencjału tej niszy:

…. Że uroda, kosmetyki, babskie dyrdymałki mogą dać tak dochodową niszę. A nawet nie bardzo niszową niszę.

Tylko, że może to stanowić cały potężny rynek do zaspokojenia.

Dzisiaj ten rynek jest kontrolowany przez wielkie koncerny, w których dominują mężczyźni. I tu jakby historia zatoczyła swoje koło.

””””””””””””””””””””””’

Druga równoległa postać:

Eugène Schueller – twórca l’Oréal

I tu znowu w pewnym sensie zadecydował przypadek.

Młody, zdolny chemik, zdecydowany poświęcić się karierze naukowej, dość przypadkowo spotyka na swojej drodze paryskiego fryzjera, który zwraca się do niego z propozycją opracowania formuły farby do włosów (która przytuszuje siwe włosy, nie powodując alergii skórnej).

I tu pracując nad formułą uświadamia sobie potencjał tej niszy i tego produktu. A po kolejnym nieporozumieniu ze swoim potencjalnym – niedoszłym wspólnikiem (wspomnianym paryskim fryzjerem, który natchnął go do zainteresowania się światem kosmetyków), już na własną rękę kontynuuje prace nad nowatorską jak na owe czasy farbą do włosów.

Która okaże się zaczątkiem jego fortuny i punktem wyjścia dla kolosa, jakim z czasem stanie się l’Oréal.

I tutaj znowu w pewnym sensie – może nie tyle historia zatoczyła koło, co ironia historii:

Eugène Schueller ze swoją “ograniczającą” wizją kobietę, nazwijmy te eufemistycznie: kapłanki domowego ogniska (w sumie zbieżnej z wizją narodowego socjalizmu:  dzieci – kościół – kuchnia = kinder – kirche – kuche.

Eugène Schueller nie ukrywa swoich sympatii prohitlerowskich dla narodowego socjalizmu, co z czasem wizerunkowo okaże się poważnym problemem dla l’Oreal)

Bo z jednej strony jest mu blisko do nazistowskiego modelu kobiety (jak najbardziej naturalnej, wysportowanej, a więc jakby nie potrzebującej tych wszystkich upiększaczy typu farba do włosów….)

Niemniej Eugène Schueller ma również spore wyczucie marketingu.

W tych zmieniających się czasach (w warunkach wojennych) opiera komunikację swojej marki kosmetycznej na potrzebie chwili:

I tu taki paradoks naszych czasów: kosmetyki mają się dobrze w czasach kryzysu: ludzie niepewni swojego jutra, jeszcze bardziej dbają o swój wizerunek, a więc wygląd (chcą wyglądać młodziej, by nie zaprzepaścić swoich szans na zdobycie pracy).

A więc większy jest wtedy (paradoksalnie) popyt na wszelkiej maści produkty upiększająco – odmładzające, które w takiej sytacji nie są żadnym widzimisie – tylko biorąc pod uwagę okoliczności – koniecznością.

Utrzymać się na rynku pracy – za wszelką cenę – bo przecież to jest kwestia przeżycia. Tymbardziej, że konkurencja i oddech młodego pokolenia na plecach na rynku pracy.

Paradoks tej sytuacji: w czasach trudnych, w czasach kryzysu przemysł kosmetyczny ma się dobrze, a nawet coraz lepiej.

Kiedy rośnie bezrobocie, kiedy utrzymanie miejsca pracy staje się kwestią przeżycia, z pozoru płytkie i powierzchowne wydatki na farbę do włosów (przytuszowanie siwiejących włosów) mają głębszy sens, a inwestycja w swój wygląd (by wyglądać młodziej, zdrowiej, ładniej), jest swego rodzaju MUST HAVE.

A ja pozdrawiam serdecznie

Beata

Zapisz się na newsletter i pobierz darmowy ebook: TWOJA MARKA NA INSTAGRAMIE

O AUTORZE

Jestem blogerką, emigrantką, poczwórną mamą. Kobietą, która nie jednego w życiu doświadczyła, z niejednego pieca jadła chleb.

Od prawie 20 lat mieszkam na emigracji we Francji, w Paryżu.

Uważam, że emigracja to dobra szkoła życia i wymagająca, choć bardzo skuteczna lekcja pokory. Ale też wewnętrznej siły i zdrowego dystansu do samego siebie i momentami wystawiającej nas na próby codzienności.

Jestem tu po to, by pomóc Ci lepiej pisać, skuteczniej docierać do czytelnika, wywołać większe zaangażowanie w social mediach. Czasami rozśmieszę lub zmotywuję.

Ale równolegle do Vademecum Blogera jestem autorem kilku niezależnych miejsc w sieci.

Ponieważ wiele osób pyta się mnie, jak mimo 4 ciąży i 40 - stki na karku udało mi się zachować linię nastolatki, uruchomiłam kanał na YouTube o zdrowym gotowaniu - bezglutenowo - bezmlecznie.

Znajdziesz mnie również na blogu BeataRed.com i powiązanym z nim Instagramie, gdzie piszę bardziej osobiście o Paryżu i mojej pasji, jaką jest nauka języka francuskiego.

A jeżeli interesują Cię praktyczne porady o tym, jak budować swoją obecność w sieci zapraszam na mój kanał na You Tube z blogowymi tutorialami.

(5) Komentarzy

  1. Super post. Czekam na więcej i oby tak dalej 🙂

  2. Bardzo ciekawy jest Twój wpis, wiele mogłabym napisać na ten temat z perspektywy psychologa – wciąż spotykam się w Wirtualnym Gabinecie Psychologicznym zarówno z kobietami jak i mężczyznami czy nastolatkami, którzy maja trudność ze swoją cielesnością, która dotyczy nie tyle samego wyglądu, co lęku przed odrzuceniem.

    A era avatarów (kobiety wyglądające tak samo na skutek operacji plastycznych) powoduje, że chcemy być jak od szablonu – nos od szablonu, młodość od szablonu, biust tak samo… a w przypadku mężczyzn tors i penis. Smutne to…

  3. Ja już dawno przestałam wierzyć markom – wierzę za to swojemu organizmowi 🙂 Dbam o siebie według potrzeb mojego ciała, a nie wymyślonych, wykreowanych przez firmy potrzeb i motywacji 😉

  4. Bardzo ciekawy wpis. Wielu rzeczy nie wiedziałam, a o jeszcze większej ilości nawet nie przyszło mi do głowy pomyśleć 🙂

  5. Ciekawe spojrzenie na temat, z którym trudno się nie zgodzić. Uroda (ale i ogólnie – cały wizerunek) ma ogromne znaczenie. Dbamy o nią nie tylko by poprawić własne samopoczucie, ale także aby ją w pewien sposób wykorzystywać.

    Sami nakręcamy machinę dbania o siebie. Dzisiaj, nawet aby być ekspedientką w niektórych sklepach trzeba dobrze wyglądać, i nie mam tutaj na myśli zwyczajnego, podstawowego dbania o siebie. Wystarczy spojrzeć na średnio-ekskluzywne marki w galeriach handlowych. A to przecież tylko praca… W dodatku – niezbyt rozwojowa, niezbyt atrakcyjna. Strach pomyśleć co dzieje się w innych branżach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *